czwartek, 31 stycznia 2019

Iran autostopem, czyli jak przestaliśmy być turystami, a staliśmy się gwiazdami cz.2

Północ Iranu była dla nas pełna niezwykłych przygód i chłodnych temperatur, dlatego postanowiliśmy ruszyć na południe, by w nieco bardziej przyjaznym klimacie odkrywać dalej ten niesamowity kraj.





Pół świata w jednym placu - Isfahan

Isfahan przywitał nas z przytupem – zostaliśmy zaproszeni przez chłopaka, który nas podwoził, do jego mieszkania na imprezę. Jako że nasz kolega Javad, u którego mieliśmy spać, przyjeżdżał do miasta dopiero za 4 godziny, postanowiliśmy z tego zaproszenia skorzystać. Chwilę później zatrzymał się na trasie, zadzwonił i po pięciu minutach podjechał jakiś mężczyzna, od którego kupił spory pakunek. Zadzwonił do paru kolegów i na szybko skręcili imprezkę. Mieszkał w jednopokojowym mieszkaniu, bez żadnych mebli, co jest dość popularne w Iranie - śpi i je się tutaj na ziemi. Gdy prawie miesiąc później szukaliśmy miejsca na święta, w każdym z pięciu odwiedzonych przez nas hosteli były tylko takie pokoje.



Oprócz dobrych imprez, Isfahan zrobił na nas ogólnie pozytywne wrażenie - jako miasto, w którym dałoby się żyć, w szczególności porównując je z Teheranem. Jest o wiele mniej zatłoczony, a skwery z zielenią ciągną się w centrum miasta i wzdłuż rzeki, a właściwie jej wyschniętego koryta.


Od czasu wybudowania tamy 11 lat temu, woda w rzece pojawia się jedynie sporadycznie. Widok wielkich zabytkowych mostów, kiedyś będących chlubą Isfahanu, teraz stojących bezużytecznie zrobił na nas duże wrażenie. Brakowało nam tej wody także dlatego, że zaplanowaliśmy zjedzenie śniadania w ładnym miejscu nad rzeką. 



 

Co czeka turystę w Iranie? 

O Isfahanie w Iranie mówi się, że jest „połową świata”. Wszystko dlatego, że w mieście znajdują się skarby perskiej architektury - przepiękne meczety, pałace szachów oraz ogrody. Najważniejsze budowle położone są wokół majestatycznego placu, drugiego pod względem powierzchni na świecie. Mimo że Isfahan się nam podobał, to na pewno nie nazwalibyśmy go połową świata i bez problemu wskazalibyśmy dużo ładniejsze miejsca w Iranie, jak Kashan, czy Shiraz. W Isfahanie najbardziej spodobał nam się bazar, który ciągnął się od placu Immama Khomeiniego przez 2 km. Polecamy zagubić się w jego uliczkach, wspomóc lokalny biznes (uprzednio się trochę targując, gdyż zdarza się, że ceny dla turystów są kilkukrotnie wyższe niż dla Irańczyków) i poobserwować jego życie.





Drobne oszustwa na turystach były normą w całym Iranie. Wiadomym jest, że turysta nie zna lokalnych cen, jest głupiutką, zagubioną, a do tego bogatą owieczką. Cóż innego pozostaje zrobić? Trzeba go wykorzystać, albo mu pomóc – na pewno nie można zostawić obojętnie! 
Tak więc pewnego razu, gdy zamówiliśmy taksówkę, przed wejściem uzgodniliśmy cenę 15 tomanów za przejazd (uprzednio spytaliśmy przechodniów ile powinniśmy mniej więcej za nią zapłacić – 5). Niestety, gdy dojechaliśmy na miejsce pan upierał się, że była to cena za osobę. Często nie wydawano nam reszty, dziwnym trafem z korzyścią dla siebie. Hostel w Teheranie, w którym zatrzymaliśmy się na chwilę, wywołał zwyżkę cen w okolicznych sklepach niczym pielgrzymki Musa Musy [1], tak że pasta do zębów kosztowała 10 razy więcej (sic!) niż na bazarze. Nie mówiąc już o podwójnych cenach w prawie każdym hostelu czy turystycznej restauracji – jedne dla Irańczyków, a inne dla gości zza granicy (dlatego warto patrzeć również na menu po persku)! Różnice w cenach, może niewielkie z naszego punktu widzenia – wszak raptem parę złotych - zostawiają niesmak. Nikt przecież nie lubi czuć się oszukanym. Wyjeżdżając z Iranu spotkaliśmy Bośniaka i w jednym z pierwszych zdań spytał nas właśnie o te drobne oszustwa – widać go też to gryzło. Warto jednak spojrzeć na drugą stronę – wynika to z radykalnie różnych zarobków, standardu życia i możliwości. 
Inną sprawą są podwójne ceny z muzeach. Wszystkie bilety w całym Iranie są takie same – z fotografią Persepolis i ceną – chyba kiedyś za dużo ich zamówili. Dla turystów były 7 razy droższe niż dla Irańczyków. Krzyś uważa to za uczciwe, ponieważ instytucje te nigdy nie są dochodowe, a więc są subsydiowane z podatków. Oznacza to, że obywatele danego kraju płacą podwójnie. Co więcej to lokalni mieszkańcy powinni przede wszystkim chcieć poznawać swoją historię. Maciek z Jasiem przeciwnie, jawnie sprzeciwiali się temu, twierdząc, że jest to niemoralne. Zabytki te mają ponadnarodową wartość, co potwierdza wpisanie na listę UNESCO. Już nie należą do Iranu, ale do całego świata. Ola prezentowała pozycję środka, twierdząc, że podwójne ceny powinny obowiązywać na całym świecie. A Wy jak uważacie?
Znacznie częściej zdarzało się nam jednak widzieć pozytywną twarz Iranu. Obcy ludzie zapraszali nas do domów, dzielili się jedzeniem, pokazywali okolicę, często w chwilę po poznaniu. Niezależnie od miejsca, od sytuacji, byliśmy dla nich gośćmi. Nieważne, gdzie się pojawiliśmy, Irańczycy bardzo często nas zagadywali. Najczęściej mówili po prostu „Welcome to Iran”, pytali skąd jesteśmy i czy Iran nam się podoba, a także prosili o zrobienie sobie z nami zdjęcia. Przez ciągłą uwagę i życzliwość przechodniów w Iranie można było się poczuć jak gwiazda. Irańczycy często chcieli nam także, w jakikolwiek sposób, pomóc. Czasem przybierało to karykaturalną formę. W miejscu, w którym próbowaliśmy łapać stopa, zaraz pojawiała się jakaś osoba, która bardzo chciała nam pomóc, zazwyczaj powodując straszny chaos i zamieszanie wokół nas. Potrafili też przez pół godziny stać nad turystą i debatować z grupą lokalnych osób nad naszym losem, mimo, że nie prosiliśmy ich o to, nie pytaliśmy o drogę, a jedynie staliśmy w miejscu patrząc na mapę na telefonie. Czasem po prostu dziwili się co robimy; innym razem próbowali dla nas zatrzymać autobus, taksówkę czy zwykłe auto. 
Irańczycy, którzy nas podwożą, często uważają, że są jedynymi ludźmi w tym kraju, którzy zgadzają się gdzieś nas zabrać. Dlatego zazwyczaj chcą zawieźć nas na autobus, albo na taksówkę. Na wybrzeżu Zatoki Perskiej, pan nadrobił 100 km (późnym wieczorem, jadąc ze swoją rodziną), ponieważ twierdził, że nie ma w okolicy taksówek ani autobusów i w żaden sposób nie dostaniemy się do miejsca, do którego chcemy dojechać. Nie pomagały nasze usilne tłumaczenia i podziękowania za podwózkę oraz informacja, że cały czas tak podróżujemy. Niezależnie czy możemy porozumieć się po angielsku czy nie, nie jesteśmy wstanie wytłumaczyć czym jest autostop. Powoduje to, że czasem wokół nas rośnie niezły tłum osób i możemy na żywo przekonać się czym są bariery komunikacyjne oraz jak nieznajomość pewnego pojęcia w pewien sposób nas zubaża. Przypomina się nam przykład Eskimosów, którzy posiadają 20 określeń na śnieg. Możemy sobie wyobrazić, że ich postrzeganie spowitego białym puchem świata jest dużo bogatsze od naszego. Zapewne z każdym rodzajem śniegu mają pewne doświadczenia i wspomnienia. Podobnie z pojęciami jak anecdoche, torschlusspanik, czy utepils [2].

Irańska moda

Od początku wyprawy Krzyś z Maćkiem zapuścili movemberowego wąsa i w Isfahanie nadszedł czas znaleźć golibrodę z prawdziwego zdarzenia!
Zadanie niby proste, bowiem w Iranie zakładów fryzjerskich jest bardzo dużo, wszędzie jednak golono maszynkami elektrycznymi. Po wcześniejszych dwóch tygodniach bezskutecznych poszukiwań byliśmy bliscy rezygnacji. Ostatnią szansą było poproszenie naszego gospodarza, Javada, o zaprowadzenie nas do golibrody. Chętnie się zgodził, mówiąc, że jemu również strzyżenie się przyda.
Zaprowadził nas do swojego fryzjera. Cóż to był za profesjonalista! Najpierw bardzo dokładne strzyżenie, potem golenie a na koniec stylizacja. Był to wirtuoz nożyczek i brzytwy. Widać było także niezwykle zaangażowanie we wszystko, co robi. Samo układanie włosów zajęło około 20 minut. Krzysiu mówi, że w życiu chodził do różnych fryzjerów - od najtańszych z osiedla do tych hipsterskich i drogich w stolicy - lecz nigdy nie był tak zadowolony, jak teraz.
Golenie odbyło się brzytwą. Krzysiu obawiał się zacięcia i przeniesienia jakiejś choroby, co jednak okazało się zupełnie bezzasadne. Pan dbał o higienę, każdy dostawał nowe ostrze i nikt nie został zacięty.





Przy okazji warto wspomnieć, że Irańczycy bardzo dbają o urodę. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni są bardzo zadbani. Wzdłuż ulic pootwieranych jest bardzo dużo męskich zakładów fryzjerskich. Damskich jest ponoć nawet więcej, jednak poukrywane są na dziedzińcach i w domach, by kobiety publicznie nie pokazywały włosów.
Wielu mężczyzn jest przypakowanych. Jeszcze do niedawna w modzie była zbudowana klata i ręce oraz niepasujący do tego obrazu zaokrąglony brzuch świadczący o tym, że mężczyzna jest dobrze odżywiony. Teraz jednak upodobania zmieniły się w kierunku typowo europejskiego macho. Kobiety zaś są mocno umalowane. Mimo hijabu stroją się w ozdobne chusty i czadory oraz niektóre delikatnie, inne odważniej, łamią obowiązujący kanon przemycając do swoich strojów akcenty indywidualne, bardziej wyzywające czy zachodnie.
Irańskim fenomenem są także operacje plastyczne nosa. Na ulicach często widać osoby, w większości kobiety, z plastrami pooperacyjnymi na nosie. Podobno specjalnie ich jeszcze przez długi czas po operacji nie zdejmują, aby pochwalić się innym.

Pierwszy nocleg w ekskluzywnym hotelu

W Isfahanie postanowiliśmy się na parę dni podzielić. Maciek z Jasiem, który dołączył do nas na dwa tygodnie, postanowili przejechać wybrzeżem, a my zobaczyć Tacht-e Dżamszid, stolicę Persji z VI wieku p.n.e. Było to najbogatsze miasto w swoim czasie. W VI wieku p.n.e. podczas podboju Aleksandra Wielkiego zostało częściowo spalone, a wszystko co cenne zostało wywieziono karawaną złożoną z 20 000 osłów i 5 000 wielbłądów. Wiecie już jak to miasto nazywa się po polsku? Ostatnia podpowiedź – z greckiego oznacza „miasto Persów”.


Gdy dojechaliśmy na miejsce był środek nocy, co oznaczało konieczność nocowania. Chcieliśmy rozbić się w okolicy w namiocie, jednak z ciekawości spytaliśmy ile kosztuje ekskluzywny hotel 100 metrów od największej atrakcji Persji. Pokój dwuosobowy ze śniadaniem kosztował 250 tomanów za osobę, co było poza naszym budżetem. Gdy podziękowaliśmy, pan spytał nas o naszą cenę. Podaliśmy 100 tomanów za dwie osoby, choć tak naprawdę chcieliśmy już po prostu się rozbić obok. Pan się zamyślił. Był to okres poza sezonem i w hotelu nie było ani jednego gościa. Gdy już mieliśmy wyjść Pan zatrzymał nas i zgodził się. Tak oto spędziliśmy pierwszą noc w hotelu. 
Z samego rana udaliśmy się zwiedzić ruiny miasta. Niesamowite wrażenie zrobiła ich skala i rozmiar. Po ruinach chodziliśmy pół dnia, a pozostałości zrobiły na nas ogromne wrażenie. Wysokie na 9 metrów kolumny, niewiarygodnie dokładne płaskorzeźby i tajemnicze pismo klinowe.
 








Na ścianach widać było podpisy brytyjskich odkrywców z XIX wieku – ech, mimo całego rozwoju ostatnich 200 lat człowiecza natura niewiele się zmieniła. Teraz też popularne są graffiti na murach typu: „Tu byłem”, lub „O+K=<3”.




Teraz już wiecie jakie to było miasto? Odpowiedź to Persepolis.



Najładniejsze miasto Iranu


Z powodu zmian lokalnych uwarunkowań geograficznych, takich jak wysychanie rzeki, zmiana jej biegu czy zmiana poziomu wód gruntowych, a także zmian społecznych, takich jak wojny czy decyzje polityczne szachów, irańskie miasta „wędrowały”. W ciągu wielowiekowej historii (skala zupełnie nie porównywalna z Polską) potrafiły one przesunąć się o ogromne dystanse. A skąd wziąć kamienie do budowy domów? Najłatwiej z ruin poprzedniego. Dlatego też, ze względu na wielokrotne przebudowy, irańskie miasta nie zachwycą nas średniowieczną starówką. Ze względu na politykę Szacha Pahlawiego, nie zachowało się także wiele zabytków czasów nowożytnych. Chcąc z Iranu zrobić potęgę gospodarczą, burzył zabytkowe budowle, aby zrobić miejsce pod wielopasmowe ulice. 
Od tego schematu pozytywnie odbiega Sziraz (podobnie jak Kaszan, o którym wspominaliśmy wcześniej). Z całego Iranu miasto to podobało nam się najbardziej. Pełno w nim było skwerów, stosunkowo dużo zieleni oraz pokaźna liczba XVIII wiecznych budowli.
Sziraz zachwycił nas nie tylko różnorodną architekturą (tradycyjne domy, wąskie uliczki, piękne meczety, twierdze, place), ale swoją rozsądną, jak na irańskie miasto, zabudową i wielkością. Miasto sprawiało wrażenie przyjaznego i miłego do życia, szczególnie dzięki niewielkim placom leżącym w obrębie bazarowych labiryntów. Można tam było usiąść na chwilę wytchnienia przy lodach z sokiem marchewkowym i odpocząć od wrzawy obecnej na targowisku. 










 




Gorące wybrzeże

Z Sziraz udaliśmy się na wybrzeże, aby nareszcie w trakcie naszej azjatyckiej wyprawy zażyć odrobinę witaminy D. Przemieściliśmy się o 400 km na południe, dzięki czemu mogliśmy doświadczyć upału. Oprócz grzania się w słońcu zamierzaliśmy wykorzystać także wiedzę o kempingowaniu nabytą od irańskich podróżników z Oślej Wyspy – specjalnie w tym celu kupiliśmy piłę do drewna oraz patyki sih do irańskich szaszłyków!
Spotkaliśmy się z Maćkiem i Jasiem wieczorową porą na plaży w Bandar Siraf. Od razu zabraliśmy do rozpalenia ogniska. Zebraliśmy drewno wyrzucone na plażę, niestety żadne z nich nie było wystarczająco duże, by potrzebna była piła. Noc była jasna, ponieważ południe Iranu jest roponośnym terenem i znajduje się tu wiele rafinerii, których flary rozświetlają niebo. Mimo, że rozdzieliliśmy się zaledwie na parę dni, ognisko stworzyło atmosferę do snucia opowieści o tym, co każde z nas przeżyło. Jest coś magicznego w ogniu. Szczególnie na plaży, w gronie bliskich osób. 
Wyjeżdżając z tego miejsca zostaliśmy zaproszeni na nasz pierwszy irański piknik. Rodzina, która nas podwoziła, akurat jechała na weekendowy wypad na plażę i bardzo serdecznie nas zapraszała ze sobą. Choć nie było nam to po drodze i w planie mieliśmy do przejechania ponad 400 km, z chęcią się zgodziliśmy. Piknikowanie w Iranie jest bardzo popularne. Wydaje się nam to być najpopularniejszym sposobem spędzania wolnego czasu. W każdy weekend połowa miasta piknikuje z rodziną lub znajomymi. Rozkładają koc, siadają w kółeczku, rozmawiają i dużo jedzą. W wielu parkach są specjalne przygotowane miejsca do rozpalenia grilla, jeżeli jednak wszystkie są zajęte nie krępują się robić tego w dowolnym miejscu. Jako że w Iranie wiele drzew nie ma, a słońce parzy niemiłosiernie, piknikowanie często odbywa się w cieniu samochodu. Tak też było tym razem – posiłek zjedliśmy wtuleni w karoserię samochodu.


 

Pierwsza rajska wyspa

Gdy dotarliśmy do portu odwiezieni przez rodzinę, która nadrobiła 120 km specjalnie by nas tam dowieźć, była już ciemna noc. W porcie nie było żadnej łódki, która mogłaby zabrać nas na wyspę i zaczęliśmy szukać miejsca na rozbicie namiotu. Wtedy też Jaś zauważył, że rozbijające się morskie fale świecą na zielono. Zafascynowani oglądaliśmy spektakl świateł wytworzony przez fluorescencyjne algi, a Ola już planowała jakie zdjęcia wykona, kiedy będziemy się w nich kąpać. Nie udało się jej jednak tego zrobić, gdyż do portu zaczęli zjeżdżać ludzie, a w końcu przypłynęła motorówka, płynąca do naszego celu - na wyspę Lavan. Długo debatowaliśmy, czy pojechać tego dnia czy nazajutrz, jednak zdecydowaliśmy się popłynąć od razu. Założyliśmy, że algi będą występować również na wybrzeżu wyspy, a do tego zobaczymy kolorowe show płynąc łodzią w nocy. Według Krzysia oglądanie rozświetlającej się przy każdym ruchu wody było, jak do tej pory, najlepszą częścią wyprawy. Wystarczało zanurzyć rękę by rozpocząć spektakl. Każda alga miała mniej niż milimetr, jednak otocznie byliśmy przez ich ławicę. Gdy motorówka ruszyła, wytworzone przez nią fale były całe zielone. Było to magiczne przedstawienie! Niestety okazało się, że na drugim brzegu ich nie ma, więc ani nie popływaliśmy, ani nie zrobiliśmy pięknych zdjęć. Musicie uwierzyć nam na słowo.
Już na miejscu, po zrobieniu dwudniowych zapasów, nadszedł czas był znaleźć jakieś ładne miejsce do rozbicia obozowiska. Jako że ta mała wyspa jest miejscem przemysłowym, z lotniskiem i rafinerią zajmującymi ponad połowę jej powierzchni, niewiele jest tu turystów. Przewodnik również o niej milczy. Postanowiliśmy zdać się na zdjęcia satelitarne z Google Maps i wybraliśmy plażę oddaloną o 3 km od strony Zatoki Perskiej. Niestety ze zdjęć satelitarnych nie widać było płotu, na który natrafiliśmy po dłuższym spacerze, a który skutecznie obdzielał nas od wybrzeża. Gdy debatowaliśmy co powinniśmy zrobić, podjechał do nas pick-up z logiem rafinerii, panowie wysłuchali czego szukamy i auto odjechało. Wcześniej czytaliśmy, że nie powinno się rozbijać namiotów obok obiektów strategicznych takich jak bazy wojskowe czy budynki przemysłu paliwowego, byliśmy więc lekko poddenerwowani. Szybko podjęliśmy decyzję by iść dalej wzdłuż płotu - w końcu kiedyś musi się skończyć. Po 10 minutach auto wróciło, panowie zadali te same pytania, ale sprawa skończyła się tym razem inaczej. Kiedy go nie było, Pan konsultował się z lokalnym mieszkańcem i dowiedział się, że płot po tej stronie ciągnie się do końca wyspy. Zaproponował za to, że zawiezie nas na ładną plaże po drugiej stronie. Rzeczywiście była ona urokliwa, a do tego nasza prywatna, bowiem nikogo więcej tam nie było! 
Gdy już się rozbiliśmy czas był przygotować ognisko na plaży. Tym razem znaleźliśmy suche drzewo, na którym mogliśmy przetestować nasze piły (działają!) i spróbowaliśmy naszych sił przy patroszeniu ryb (Ola: fuu!; Krzyś: fuu!; Maciek: super!). Zrobiliśmy wielkie ognisko które paliło się nieprzerwanie przez 2 dni i odpoczywaliśmy. Nie spotkaliśmy nikogo, jedynie parę wędkarzy w oddali. Po 40 dniach podróży wreszcie dotarliśmy na pierwszą rajską wyspę. Dni upłynęły nam na piciu kawy z ogniska, kąpielach i wygrzewaniu się w słońcu.  






Śmieci, wszędzie śmieci

Krzyś zawsze myślał, że brud w biedniejszych krajach wynika z braku instytucji porządkowych – kraj jest biedny, więc oszczędza na sprzątaniu, ponieważ ma ważniejsze wydatki. To głównie dlatego w Polsce miałoby być znacznie czyściej niż w biedniejszych krajach. Niestety, jednego tylko dnia widzieliśmy dwie sytuację, które zmusiły nas do zrewidowania poglądu i dodania czynnika braku edukacji. Za pierwszym razem widzieliśmy jak wychodząca z domu z workiem śmieci pani bezceremonialnie wrzuciła go do rzeki. Za drugim razem podszedł do nas Pan, spojrzał na naszą torbę z mandarynkami oraz obierkami po nich, powiedział coś po persku i wyciągnął obierki, by wyrzucić je do rzeki. Byliśmy w ciężkim szoku, podczas gdy pan wyglądał na dumnego z siebie. Widzieliśmy również jak wrzucane tutaj były plastiki do ogniska (przecież znikają – to dobrze). 
Jednak czy w Polsce nie było podobnie jeszcze nie tak dawno temu? Czy nie znacie w swojej okolicy dzikich wysypisk śmieci? Czy nadal nie pali się śmieciami? I pomyślcie jaka zmiana nastąpiła w ciągu Waszego życia. Krzyś z Maćkiem przypominają sobie jak za dzieciaka wrzucali do ogniska zakręcone butelki, by wybuchły, lub owijali torebki plastikowe na patyk i smażyli nad ogniskiem by stworzyć ”krople ognia”.
Wyobraźcie sobie rajskie plaże – ciepłe słońce, drobny piasek, lazurowe morze oraz… sterty śmieci przyniesionych ze sztormem. Widoczność zaś ograniczona na parę kilometrów z powodu smogu (głównie z pobliskich rafinerii). 
Widoki mogą wyglądać pięknie na odpowiednio skadrowanych zdjęciach, jednak tutejsze plaże toną w śmieciach. A przecież każdy z nas może zapobiec takim sytuacjom przez dbanie o środowisko, choćby ograniczając ilość wytwarzanych śmieci czy dokładne sprzątanie po sobie.


Inny sposób biwakowania

Do Bandar Abbas wracaliśmy kilkakrotnie w związku z ogromnym portem, z którego można dotrzeć na dwie popularne irańskie wyspy, a także przepłynąć do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Miasto to jest idealnym miejscem do campingowania, ponieważ blisko centrum miasta znajdują się bulwary, na których swoje namioty bardzo chętnie rozkładają Irańczycy. Co prawda przeszkadzać może duża liczba ludzi, jednak dzięki temu mogliśmy bez obaw spać w centrum miasta, nie bojąc się, że obudzi nas w nocy policja lub wojsko. Miejsce znajdowało się nad samym brzegiem morza, a dodatkową atrakcją była możliwość wykupienia rozpalonej shishy i zapalenia jej na plaży. 
W biwakowaniu Irańczyków zdziwiło nas kryterium wyboru miejsca do rozbicia namiotu, ponieważ jest to dokładne przeciwieństwo naszych preferencji – zdaje się, że głównym kryterium jest bliskość samochodu i jak najtwardsza powierzchnia. Rezultatem tego były parkingi i chodniki usłane kolorowymi namiotami przeplatające się z samochodami. Na trawie zaś, poza nami, nie rozbił się nikt. Krzyś doszedł do wniosku, że kluczem wyboru jest wybrać z bardzo ładnej okolicy najgorsze z możliwych miejsc.



Bandar Abbas różnił się od reszty Iranu pod względem ubioru kobiet. Czadory były różnokolorowe, a wiele kobiet nosiło maski, co było niespotykane w reszcie kraju. Iran, w przeciwieństwie do Polski, jest kulturowo bardzo różnorodny, z widocznymi podziałami terytorialnymi. Na pierwszy rzut oka można zauważyć różnicę na przykład między konserwatywnym Qom, gdzie wszystkie kobiety chodzą w pełnych czadorach, a wyzwolonym Teheranem, gdzie hijab ledwo zakrywa kok, odsłaniając resztę głowy. Iran składa się również z wielu mniejszości etnicznych, takich jak Lori czy Kurdowie, tworzących bardzo interesującą i bogatą mieszankę.

Krwawo i nieprzyjemnie  



Pierwszą z popularnych turystycznych wysp, którą odwiedziliśmy, była wyspa Hormoz. Jest ona niezwykle modna wśród teherańskiej bananowej młodzieży. Na nasze obozowisko wybraliśmy trudno dostępną i nieoznakowaną plażę – aby do niej dotrzeć trzeba przebyć 7 km drogą asfaltową, a następnie przejść pół godziny trudną ścieżką wśród górek i skał. To taka plaża, do której docierają tylko wtajemniczeni. Zaprowadził nas tam Jaś, który zaś poznał ją dwa lata wcześniej dzięki Banafsheh. Gdy dotarliśmy na miejsce zdążyliśmy akurat na piękny zachód słońca. Od razu zachwycił nas także piasek, różnokolorowy, od zielonego do czarnego, pokryty iskrzącymi się drobinkami.







W naszym miejscu docelowym oprócz nas były 3 obozowiska: para Francuzów podróżujących po świecie, którzy na plaży byli już od 10 dni, grupa Niemców z wesołym pieskiem oraz grupa Irańczyków w rozbudowanym obozowisku, mieszkających tam już od ponad miesiąca. Plaża była długa, więc każdy znalazł swój prywatny kawałek i mógł się zaszyć w swoim świecie. Charakteryzowała się ona bardzo wyluzowaną atmosferą. Każdy przyjechał tam odpocząć, bądź uciec od codziennego życia. Irańczycy zorganizowali ognisko, na które zaprosili wszystkich „mieszkańców” plaży i wspólnie spędziliśmy trochę czasu. Z grupy dość mocno wyróżniał się Alex, którego już przy pierwszym spotkaniu uznaliśmy za mocno zdewastowanego zażywaniem substancji psychoaktywnych.
Drugiego dnia pobytu na wyspie zrobiliśmy wycieczkę do okolicznego punktu widokowego położonego na pięćdziesięciometrowym klifie oraz Tęczowej Doliny, w której różnokolorowe skały, o bardzo wyrazistych barwach, znajdują się tuż koło siebie, co tworzy bardzo ciekawy krajobraz.



Po powrocie do naszego obozowiska okazało się, że Francuzi i Niemcy opuścili już naszą plażę, a część irańskiej ekipy popłynęła łódką do miasta na zakupy. Na miejscu, oprócz nas, zostało więc dwóch Irańczyków - Alex i Mohammed. Ten ostatni przyszedł do nas pogadać i wypalić papierosa o zachodzie słońca. Gdy się oddalił, my powróciliśmy do jedzenia naszego obiadu. Zanim go jednak skończyliśmy, usłyszeliśmy i zauważyliśmy Mohammeda biegnącego w naszą stronę i głośno coś wykrzykującego. Kiedy zbliżył się do nas, zauważyliśmy, że jego biała koszulka jest cała czerwona od cieknącej z jego głowy krwi. Po pierwszym szoku zaczęliśmy sprawnie działać i podzieliliśmy się zadaniami. Położyliśmy go na karimatę, Jan starał się zatamować koszulką krwawiącą ranę, Maciek dzwonił na telefon alarmowy, a my rozglądaliśmy się za łódkami by wezwać którąś na pomoc. Uff! Wydawało się, że sytuacja jest jako tako opanowana.
Było dokładnie tak, jak w najlepszych hollywoodzkich superprodukcjach - prawdziwy rollercoster. Kojarzycie ten moment w filmach kiedy nagle głównym bohaterom nic nie wychodzi? 
Mohammeda zaatakował nożem Alex, który był pod wpływem twardych narkotyków. Byliśmy na naszej mocno oddalonej od cywilizacji plaży w 6 osób: nasza czwórka oraz ofiara, która wyglądała jakby zaraz miała zemdleć oraz naćpany nożownik, którego nie mogliśmy zlokalizować. Mohammed zadzwonił do znajomych i powiadomił ich o całej sytuacji, po czym zaczął nagrywać telefonem filmik -przemowę, w której zaczął od przedstawienia się. Mieliśmy wrażenie, że był to swojego rodzaju testament, szczególnie że podobna scena była w obejrzanym przez nas filmie „Taxi Teheran” Jafara Panahiego. Jaś tamował jego ranę, ale jedna z koszulek już przeciekła. Maciek dzwonił na irański ogólnokrajowy numer alarmowy 115, gdzie dowiedział się, że nie mogą nam pomóc, ponieważ numer ten nie obowiązuje na wyspie Hormoz i pomoc nie jest tam udzielana (sic!). My zaś równocześnie pilnując, czy nie zbliża się Alex, krzyczeliśmy, gwizdaliśmy i machaliśmy do przepływających łódek, jednak byliśmy za daleko, by ktokolwiek nas usłyszał. Uświadomiliśmy sobie wtedy dość mocno jak bezradni jesteśmy w takiej sytuacji. Mohammed mógł zemdleć, a gdyby został raniony gdzieś niżej - umrzeć, a my nie moglibyśmy mu pomóc. Minuty ciągnęły się w nieskończoność…
Sytuacja ze złej, ale stabilnej, zmieniła się w jeszcze gorszą, gdy zobaczyliśmy Alexa idącego w naszą stronę. Poruszał się niczym zombie, ledwo powłóczył nogami, nie mógł złapać oddechu i sapał niczym lokomotywa. Musiało być mu też bardzo gorąco, ponieważ rozebrał się do naga. Uczucie zdenerwowania przerodziło się w panikę. Złapaliśmy po kamieniu w rękę i przygotowaliśmy się na spotkanie. Poprosił o papierosa, a gdy powiedzieliśmy, że nie mamy… spokojnie odszedł. 
Po kolejnym okresie oczekiwania jedna z przepływających łódek zatrzymała się przy naszej plaży, jednak mogła podejść do brzegu jedynie w pobliżu obozowiska Irańczyków, gdzie przewidywaliśmy, że znajduje się Alex. Maciek i Krzyś pobiegli, by opisać całą sytuację. Kierujący łódką zabrał Mohammeda, a pozostali zeszli na brzeg. Widząc jak jesteśmy wstrząśnięci postanowili rozbić się obok nas, choć początkowo zamierzali zatrzymać się na noc kawałek dalej. Sytuacja zostało opanowana. Minęło trochę czasu a nasi nowi towarzysze puścili muzykę, alkohol poszedł w ruch, kobiety zdjęły hijaby i zaczęły śpiewać i tańczyć (a trzeba zaznaczyć, że publiczny śpiew i taniec kobiet jest, tak jak alkohol, w Iranie zakazany). Trochę nas to uspokoiło, ale do końca dnia nie wróciliśmy do pełnej równowagi. Dla uspokojenia skołatanych nerwów Maciek postanowił poczytać nam trochę poezji. 

A co z Alexem? Niedługo po rozbiciu się naszych nowych znajomych, przypłynęła reszta irańskiej ekipy i się nim zajęła. Do końca nie wiemy, czy został zabrany z plaży, czy wywieziony do miasta. Nie mieliśmy chęci się upewniać i dla spokoju ducha wmówiliśmy sobie, że na pewno go zabrali.



Święta pod palmą, czyli zima na wyspie Keszm 

Święta postanowiliśmy spędzić na Keshm, która jest największą irańską wyspą. Słynie ona z niecodziennych przyrodniczych atrakcji. Po przybyciu do brzegu, od razu skierowaliśmy się do jednej z nich, zwiedzając po drodze malownicze miasteczko rybackie, Luft.







Naszym punktem docelowym był las namorzynowym. Mieliśmy nadzieję opłynąć go kajakiem, jednak nie było takiej możliwości, więc zdecydowaliśmy się na wycieczkę łódką. Las namorzynowy Hara był pierwszym miejscem w Iranie wpisanym do listy UNESCO w kategorii natura. Żyje w nim kilkaset gatunków ptaków (wiele z nich przylatuje na zimowanie z Europy), w tym pelikan, czapla, żuraw, kormoran, orzeł, a oprócz tego jadowite węże oraz żółwie morskie. Niestety nie udało nam się zobaczyć gadów, jednak ptaki zaprezentowały nam się w pełnej okazałości.






Kolejnego dnia przejechaliśmy pół wyspy by dostać się na jej południowy brzeg. Tego dnia autostop nie szedł najlepiej i przez cały dzień przejechaliśmy może 30 km. Postanowiliśmy się rozbić na plaży. Niestety ten dzień był podwójnie pechowy i w nocy powtórzyła się historia z dnia pierwszego. Zostaliśmy obudzeni przez wojskowych, który kazali nam się pakować i przejechać z powrotem w okolice miasta Tabl, w której spaliśmy dzień wcześniej. Komunikacja była o tyle trudna, że wojskowi nie mówili po angielsku, jednak zadzwonili do generała, który służył nam za tłumacza. Opowiedział, że na wyspie mają teraz ćwiczenia wojskowe, co wiąże się ze szczególnymi środkami ostrożności. Zrozumiał również, że nie mamy samochodu i zlecił swoim podwładnym, by nas podwieźli na odpowiednie miejsce do biwakowania. Nasze początkowe nerwy związane z nocną pobudką ustąpiły miejsca podziwowi nad wyrozumiałością służb w Iranie. Okazało się, że to odpowiednie miejsce znajduje się… po drugiej stronie wyspy, skąd właśnie przyjechaliśmy… A jak już byliśmy znów przy lesie namorzynowym, to postanowiliśmy następnego dnia rano powtórzyć wycieczkę. Znów widzieliśmy przede wszystkim ptaki, a wśród nich majestatycznego orła.















Na Keshm zwiedziliśmy także kaniony - Chakhooh Valley oraz Star Valley, które zrobiły na nas duże wrażenie ze względu na niespotykane formacje skalne. Interesująca była także mała wysepka Naaz, która pozostawała wyspą jedynie podczas przypływu, a podczas odpływu można było dotrzeć do niej suchą stopą. Irańczycy, z którymi tam byliśmy żartowali sobie, że tutaj cud Mojżesza – rozstąpienie się wody – odbywa się dwa razy dziennie.






 






 



Na dzień przed Wigilią pojechaliśmy do Shib Deraz, skąd odpływają łódki na oglądanie delfinów. Jako że płaci się za wynajęcie łódki, a nie za osobę, chcieliśmy poczekać na inną ekipę i złożyć się z nimi. Udało się nam połączyć siły z pewną irańską rodzinką.



Podczas wycieczki zobaczyliśmy wraki portugalskich statków z XVI wieku oraz zatrzymaliśmy się na srebrnej plaży na wyspie Hengam. Jej nazwa pochodzi od niezwykłego piasku. Składa się on z małych, dobrze odbijających światło srebrnych drobinek, które przyklejają się do ciała. Jeszcze czegoś takiego nie widzieliśmy i naprawdę robiło to wrażenie.









Dzieciakom z „naszej” rodziny plaża nie przypadła do gusty, ale za to spodobały się kłębiące się wokoło łódki kolorowe rybki, które postanowiły nakarmić…chipsami. Jak to bywa na takich wycieczkach, przy każdej atrakcji byliśmy poganiani przez właściciela łódki. W drodze powrotnej mieliśmy zobaczyć główną atrakcję wycieczki, czyli delfiny, jednak one miały inne plany. Po półgodzinnym staniu i wpatrywaniu, poddaliśmy się i musieliśmy wrócić. W całym naszym planie złożenia się na łódkę nie uwzględniliśmy gościnności irańskiej i mimo usilnych prób współfinansowania wyjazdu, nie udało się. Państwo kategorycznie odmawiali i jeszcze odwieźli nas do miejscowości Suza, w której mieliśmy wynajęty pokój na Święta.




Wigilia spędziliśmy bardzo leniwie – przez cały dzień relaksowaliśmy się, a wieczorem połączyliśmy się przez czat video z rodziną i przyjaciółmi, by choć przez chwilę towarzyszyć im podczas wigilii. Następnie zjedliśmy naszą kolację – barszczyk z torebki zabranej z Polski oraz lokalny smażony przysmak w zastępstwie uszek z kapustą i grzybami. Po miłej kolacji rozdaliśmy prezenty, które wcześniej dla siebie przygotowaliśmy – każde z nas dostało coś praktycznego i coś ładnego. W pierwszy dzień świąt chłopaki postanowili spełnić swoje marzenie, czyli paragliding.



 

Na ratunek!

W Iranie jest tak, że z jednej strony wszyscy się spieszą, a po gwałtownym zrywie następuje moment stagnacji. Tak też było gdy wybraliśmy się na przelot paralotnią – szybko kazano nam wskakiwać do samochodu, ledwo co udało się nam dowiedzieć gdzie będziemy lądować, aby Ola mogła zrobić zdjęcia. Nie udało się zaś dowiedzieć co mamy zrobić. Jedynie podłączyli nas do instruktora i od razu samochód z wyciągarką ruszył. Krzyś poszedł w górę i miał dużo szczęścia - złapał dobry wiatr i jego lot trwał paręnaście minut oraz doświadczył paru akrobacji w powietrzu. Maciek nie miał tyle szczęścia – ze względu na słaby wiatr, musiał lądować zaraz po osiągnięciu maksymalnej wysokości. Samo jednak przeżycie było ekscytujące – świat wygląda zupełnie inaczej z lotu ptaka, a paralotnia daje ogromne poczucie wolności. Ola w tym czasie zrobiła sobie tradycyjne tatuaże henną.

















Wracając do naszego pensjonatu w Suzie, na rondzie w centrum miasta Ola zauważyła małego szczeniaczka, obok którego kłębiła się grupa dzieci. Piesek był wyjątkowo młody, ciągle w wieku, w którym powinien być pod opieką mamy, więc Ola nie spuszczała z niego wzroku. Po chwili obserwacji Ola zauważyła, że dzieci nie bawią się z nim, a nim - jeden z chłopców podniósł szczeniaka i rzucił nim o ziemię. Ola bez chwili namysłu ruszyła w ich stronę, nakrzyczała na chłopca i przeniosła pieska kawałek dalej, poza zasięgiem dzieci. Ten od razu położył się na ziemi i zaczął piszczeć smutnym głosem. Po chwili położył się w taki sposób, że Krzyś myślał, że już umarł. Przy Oli i piesku z każdą chwilą narastało kłębowisko dzieci, dziwiących się o co Oli chodzi. Ola próbowała tłumaczyć, że pieska powinno się głaskać i opiekować się nim, a nie ranić, ale dzieci wydawały się nic z tego nie rozumieć, a szczególnie chłopiec, który rzucił psem. Zamiast skruszonej miny, wołał do każdego przechodzącego dzieciaka, coś co brzmiało jak „patrzcie co robi ta turystka”. Wiedzieliśmy, że nie można zostawić go w miejscu, gdzie kłębią się dzieci, bo prawdopodobnie historia by się powtórzyła. Postanowiliśmy poszukać jego mamy.


Gdy Ola chciała wziąć psa na ręce, chłopiec-sadysta doznał językowego oświecenia i zaczął mówić po angielsku, żeby dać mu pieniądze za psa. Jedna z dziewczynek wskazała nam mamę pieska, jednak ta była tak wygłodzona, że nawet nie zwróciła uwagi, gdy podstawiliśmy jej szczeniaka pod nos i nie przerwała poszukiwań jedzenia. Była obrazem nędzy i rozpaczy, sama skóra i kości, więc jeżeli to ona była mamą, nie dziwota, że porzuciła dziecko.



Nie było rady, postanowiliśmy wziąć pieska ze sobą na drugą stronę miasta, pod hostel, żeby zostawić go z dala od dzieci i dowiedzieć się od managera hostelu czy jakimś cudem w Iranie działają organizacje pomagające bezdomnym zwierzętom. Gdy właściciel usłyszał historię i zobaczył pieska, pozwolił nam położyć go na podwórzu hostelu i zorganizował rzeczy na kojec dla niego. Przygotowaliśmy więc na szybko kojec ze skrzynki, kartonów, cienkiego materaca i blach, żeby zapobiec ucieczce małej kluski. Daliśmy mu też wodę, mleko i parówkę. Jak tylko się najadł, chwilę pochodził co chwilę się wywracając się i zasnął. Wyglądał na mocno odwodnionego i zmęczonego. Na oko miał około miesiąca – a szczeniaki w takim wieku powinny dalej przebywać z mamą. Obawialiśmy się czy przeżyje nawet najbliższą noc. Nazajutrz mieliśmy ruszać dalej, więc spytaliśmy co będzie z psem, jak wyjedziemy – właściciel sam nie wiedział, pozwolił nam przechować psa w odruchu emocji, a nie chłodnej kalkulacji. Z tego co wiedzieliśmy posiadanie psa w Iranie jest nielegalne, ponieważ w Islamie jest uważane za zwierzę nieczyste.



Ola o świcie postanowiła sprawdzić co u pieska i gdy tylko ją zobaczył, zaczął machać swoim malutkim ogonkiem. Widać było, że czuł się już dużo lepiej – widocznie nabrał sił po jedzeniu, piciu i spokojnie przespanej nocy. Widać było, że wstał jakiś czas temu, i próbował znaleźć wyjście. Cały kojec wybrudził swoimi ekskrementami, wywrócił wodę i wszystko miał mokre. Gdy tylko szczęśliwa Ola po ogarnięciu jego kojca próbowała się oddalić, zaczynał wyć w niebogłosy (a była 5 rano). Tym sposobem sprawił, że został wyjęty z kojca, przytulany i obwinięty w chustę, a kiedy usadowił się wygodnie na kolanach, znowu zasnął i przespał tak 3 godziny na zmianę na kolanach Oli i Krzysia. 
O 8 nadeszła godzina zero – musieliśmy jak najszybciej opuścić hostel, by zdążyć na prom na ląd. Cała obsługa hotelu jeszcze spała, a my musieliśmy postanowić co zrobić z pieskiem. Ola obawiała się, że zostawienie go w hostelu będzie problemem dla obsługi, natomiast chłopcy mocno nalegali na to, żeby zostawić pieska w kojcu i napisać karteczkę dla managera hostelu. Spróbowaliśmy wypuścić pieska, żeby zobaczyć jak sobie poradzi, jednak był bardzo zagubiony. Od wieczora kręciły się przy hostelu dwa psy, więc mieliśmy nadzieję, że któraś z nich jest jego mamą, jednak nie wyraziły najmniejszego zainteresowania szczeniakiem. Klamka zapadła – zostawiamy go w hostelowym kojcu. Uznaliśmy, że w najgorszym wypadku wypuszczą go na wolność. Zostawiliśmy karteczkę z informacją o piesku oraz napisaliśmy wiadomość do hostelu na każdym możliwym koncie społecznościowym. Zostawiliśmy też trochę pieniędzy na parę pierwszych dni opieki nad psem, w nadziei, że jeżeli go wygonią, to do tego czasu nabierze trochę sił.




Jak się okazało, podjęliśmy słuszną decyzję, ponieważ manager postanowił zatrzymać pieska. Co jakiś czas przesyła nam zdjęcia małej kluski, która już trochę podrosła. Nie moglibyśmy wyobrazić sobie lepszego zakończenia tej historii – no może milej byłoby, gdyby wspomniane dzieci uświadomiły sobie, że zwierzęta są żywymi istotami, które czują, kiedy ktoś zadaje im ból.



Szał zakupów

W internecie przeczytaliśmy, że bilety na prom można kupić do godziny 12, więc z samego rana musieliśmy opuścić Suzę i ruszyć w kierunku Bandar Abbas. Po podliczeniu wszystkich pieniędzy w irańskiej walucie, które nam zostały, okazało się, że aby zapłacić za bilet na prom, musimy jeszcze wymienić około 50$. Pierwszym punktem w Bandar Abbas było więc znalezienie kantoru. Nie mogliśmy normalnie wypłacić pieniędzy z bankomatu używając naszego konta walutowego, bowiem Iran odcięty jest od międzynarodowego systemu bankowego i nasze karty nie działają. Niestety w kantorze nie chciano nam wymienić naszego banknotu, ponieważ w całym Iranie akceptują jedynie najnowsze dolary, z tak zwanymi „dużymi głowami”. W związku z tym musieliśmy wymienić 100$, a nadmiar gotówki wydać. Okazało się nie być to wcale takim prostym. Czuliśmy się jak bohaterowie filmu „Miliony Brewstera”. Zrobiliśmy wielkie zakupy jedzeniowe przed Dubajem, zjedliśmy duży obiad i kupiliśmy 3 kilo daktyli. Okazało się, że wydaliśmy 1/3 kwoty... Przez kolejne 2 godziny chodziliśmy po targu nie wiedząc co jeszcze można rozsądnego kupić. Gdy już zbliżała się godzina odjazdu, nadal mieliśmy sporo riali, które poza granicami Iranu są bezwartościowe. Ostatecznie zdecydowaliśmy się kupić biżuterię.












Iran w pigułce - czyli nasze rekomendacje doświadczeń, miejsc i kuchni

Co zjeść

Irańskie śniadanie - czyli lavasz z serem, miodem z plastrami miodu lub dżemem 

Falafel - do którego zazwyczaj dodajecie dodatków według waszego uznania co do kombinacji i ilości ;)

Bób/ burak gotowany na ulicy w formie przekąski

Pomidory grillowane w irański sposób
Kebab – w odróżnieniu od polskiego kebaba, jest to mięso, najczęściej baranina bądź kurczak, grillowane nad żarem


Khoresh Bademjan - czyli przepyszna potrawka z bakłażana

Świeże daktyle (do wyboru do koloru)
Słodycze typu bakhlava (każde większe miasto ma „swoją” wersję bakhlavy, lody szafranowe/lody z niteczkami ze śmietany)
Dżem marchewkowy
Obchawidż bastani - lody z sokiem marchewkowym

Koktajle bananowe/z pistacjami z lokali na ulicy
Tadżik – „placuszek” powstały z przypalonego umyślnie ryżu/makaronu, który uświadczycie do obiadu w każdym irańskim domu


Co zobaczyć i zrobić

Przejść przez ulicę w Teheranie w godzinach szczytu
Pojechać na pustynię i spróbować sandbordingu
Spać w którymś z wielu pięknych hoteli (traditional house) w Kashan
Nocować na plaży którejś z irańskich wysp
Przepłynąć się motorówką po lesie namorzynowym
Skorzystać z zaproszenia do domu czy na obiad
Zjeść piknik z rodziną irańską
Zachwycić się pięknymi dywanami w jednym ze sklepów
Dać się obudzić w środku nocy policji śpiąc pod namiotem
Obronić się przed tłumem taksówkarzy i nie skorzystać z ich usług
Przejechać się pociągiem z Dorud do Andimeszku
Zrobić ognisko w irańskim stylu
Popróbować rozmaitych rodzajów daktyli na targu
Ogolić swoje wąsy u golibrody

Garść statystyk:

  • O kraju:
    • Mieszkańców (w tym w stolicy): 81,2 mln (8,7 mln / 11%) [A][B]
    • PKB per Capita PPP (ile % Polski aktualnie / kiedy było takie w Polsce): 20,8 k$ (71% / 2010)[C]
    • Cena bochenka chleba: 2 500 RIAL (0,22 zł)  
    • Rekord w swojej kategorii:  ilość osób pytających na raz co my robimy autostopując - 10
  • O naszej podróży:
    • Ilość stopów / ilość kilometrów nimi przejechana: 70 / 2916 km
    • Ilość nocy w namiocie/będąc zaproszonym/w hostelu: 13 / 14 / 10


[A] https://www.google.com/search?q=Iran+population
[B] https://www.google.com/search? q=Tehran+population
[C] https://data.worldbank.org/indicator/NY.GDP.PCAP.PP.CD?locations=IR
[D] http://www.salaryexplorer.com/salary-survey.php?loc=102&loctype=1


[1] http://rynekalternatywny.pl/2015/10/mansa-musa-prawdziwy-krol-zlota/
[2] „Anecdoche – rozmowa, w której wszyscy mówią, nikt nikogo nie słucha i z której nie wynika nic konstruktywnego
Torschlusspanik –  niepokojące odczucie upływu czasu, lekka panika na myśl o nadejściu deadline’u, czy nawet upływu życia, uciekaniu szans przemijających wraz z wiekiem. Tłumacząc dosłownie z niemieckiego, oznacza to „panikę przed zamknięciem bram”. Niemcy mają nawet powiedzenie „Torschlusspanik ist ein schlechter Ratgeber”, czyli  torschlusspanik jest złym doradcą.
Utepils (Norwegia) – przyjemność z picia piwa w gorący dzień lata. Zauważyliście, że wtedy nawet słabe piwo smakuje jak nektar?”
https://www.lessfear.pl/2017/02/emocje-trudne-do-opisania.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz