wtorek, 5 marca 2019

Centrum Sri Lanki, czyli w krainie buddyzmu

Sri Lanka pojawiła się na naszej trasie zupełnie przypadkiem – nie planowaliśmy jej odwiedzać, jednak z ciekawości sprawdziliśmy cenę biletów lotniczych i okazała się rozsądnym wstępem do naszego pobytu w Indiach. Wyspa okazała się być strzałem w dziesiątkę ze względu na swoją egzotyczną florę i faunę, soczyste owoce prosto z drzewa, pyszną herbatę zrywaną na pobliskich wzgórzach, zapierające dech w piersiach widoki i niesamowitą bliskość małp, słoni, żółwi i waranów żyjących na wolności.
Gdy tylko wyszliśmy z samolotu, uderzyła nas fala gorąca, mimo, że wylądowaliśmy po 22. Zaduch wymieszany z wilgotnością sprawiał wrażenie, jakbyśmy weszli do fińskiej sauny. 
 
Mimo rajskiej atmosfery czułem napięcie, ciążący na mnie ciężar. Czułem, że spadła na mnie odpowiedzialności za planowanie i ogarnianie wycieczki. To co wcześniej dzieliliśmy z Maćkiem, teraz, po jego powrocie do Polski, spoczywało całkowicie na moich barkach. Czułem jak mięśnie same się napinały za każdym razem jak tylko to sobie uświadamiałem. Z pewnością nie było to słuszne, bowiem odpowiedzialność za wyprawę ciążyła też w równym stopniu na Oli. Dopiero po szczerej rozmowie o obawach i oczekiwaniach wszytko wróciło do normy. ~ Krzyś
Negombo, mała miejscowość kilkadziesiąt kilometrów od zatłoczonej stolicy, okazała się być miłym wstępem do zwiedzania tropikalnej wyspy. Dość silnie jednak  reprezentowała chaos panujący w Cejlonie. Obraz chaosu, wywołany wszechobecnymi tuk tukami, taksówkami, skuterami i milionem ludzi zmierzających w nieznanym kierunku, potęgowany był dodatkowo ruchem lewostronnym. Do tego brud, chaos reklamowy przekraczający ten na Zakopiance i wszechobecny smród ryb wymieszanych ze ściekami. Oj, stopowanie nie będzie łatwe. Gula w gardle podeszła jeszcze wyżej.
Postanowiliśmy odłożyć nieprzyjemne na pewien czas i wynajęliśmy na dwie noce cichy pokoik z wyjściem na plażę, a do kolejnej atrakcji przejechać autobusem. Plaża, jak można było się spodziewać, była w śmieciach, choć obsługa codziennie rano je grabiła i paliła. Ze względu na to, czytając książki na hamaku i słuchając szumu oceanu, czuć było  specyficznie pojętą ekologię. Wyrzucanie i palenie śmieci, ścieki spuszczane do rzek, pakowanie wszystkiego w  plastikowe torebki… Niezrozumiałe było dla nas jak osoby żyjące całkowicie z morza – albo rybołówstwa albo turystyki - mogą go tak nie szanować. 






Naleśnik z jajkiem,czyli hopper
Przez hostel wiodło jedyne wejście na plażę, więc mogliśmy obserwować lokalne rybackie życie. Rano, kiedy my przewracaliśmy się z boku na bok, rybacy wychodzili na łów. Wszyscy pracowali w kooperacji, obsługując wielką sieć wychodzącą przynajmniej na 200 metrów w ocean. Tworzyła ona wielkie odwrócone „V”, gdzie od strony morza łódka trzymała ostry koniec, a z dwóch stron na plaży po 10 rybaków wyciągało systematycznie sieć. Postanowiliśmy pomóc ciągnąć sieci, co okazało się być trudnym zadaniem. Były one ciężkie, a zadanie długie – porządnie się zmęczyliśmy, a dołączyliśmy dopiero pod koniec. Po mniej więcej dwóch godzinach rybacy wybrali całość i w ten sposób złapali całkiem pokaźną sumę ryb.  Tylko czy wystarczająca na tyle osób i tyle godzin pracy? 
Proces wyciągania siatki
Ile osób zdołaliście naliczyć?
Skromny połów

Ola pomaga wyciągnąć siatkę
Tradycyjne lankijskie katamarany

Pierwsze kroki na wyspie

Z Negombo do Dambulli pojechaliśmy lankijskim (taki jest poprawny przymiotnik od nazwy tego kraju) autobusem. Są one znacznie żywsze i radośniejsze niż zachodnie - puszczana jest tutaj lokalna muzyka (czasem tak głośno, że wkładaliśmy zatyczki do uszu), słychać gwar rozmów, udekorowane są w pstrokate ozdoby, wsiada i wysiada się w ruchu. Podobały nam się znacznie bardziej niż zachodnie, sterylnie czyste, do których jesteśmy przyzwyczajeni, choć ciekawe jak nasza opinia zmieniłaby się, gdybyśmy podróżowali nimi codziennie do pracy.


Na pierwszy ogień poszły buddyjskie świątynie wydrążone w skale w mieście Dambulla. Nietypowa dla nas była liczba odmian rzeźb Buddy w trzech głównych typach - siedzący, stojący i leżący. Każdy z nich mógł też mieć dwa atrybuty nad sobą - płomień lub kobrę i niezliczoną liczbę układów dłoni, z których każdy ma inne znaczenie. Mimo, że w jednej świątyni było przynajmniej 100 figurek, które na pierwszy rzut oka były takie same, różniła je konfiguracja detali. W każdej świątyni centralne miejsce zajmował leżący budda, pod którym leżały dary z kwiatów i jedzenia, co powodowało bardzo przyjemny, naturalny, słodki zapach. 


Pod świątyniami chcieliśmy zjeść małą przekąskę, ale gdy Krzyś wyjmował jedzenie z plecaka, spod ziemi wyrosła małpa i porwała worek! Wszytko stało się tak szybko, że nawet nie zdążyliśmy zareagować. Próbowaliśmy ją gonić, ale byliśmy bez szans. Mieliśmy szczęście, że porwały jedzenie, a nie aparat.

Z powodu dużej liczby atrakcji w okolicy, zatrzymaliśmy się na trzy noce w Sigiriya, małej miejscowości pośrodku dżungli i wystających z ziemi wielkich skał. Pani, u której się zatrzymaliśmy, była przemiłą osobą, a gdy dowiedziała się, że zatrzymujemy się na trzy noce, była przeszczęśliwa. Zaraz zaproponowała nam oddanie swojego skutera, pranie i herbatę gratis. Nocleg ten był daleko oddalony od centrum, w "dżungli", co pozwoliło nam zobaczyć wiele ptaków oraz małpy, które podkradały owoce rosnące w ogródku. W naszej łazience ciągle było pełno żab, nie wiedzieliśmy skąd się tam biorą. Próbowaliśmy zakleić wszystkie dziury, jednak to nic nie dawało. W końcu okazało się, że wchodzą przez ubikacje - co jednocześnie oznaczało że nasze ścieki musiały wpadać do pobliskiej rzeki. 

Główna atrakcją w tejże okolicy są dwa parki narodowe i jeden eco park – Mineriya, Kaudulla i  Hurulu Eco Park słynne są ze względu na słonie. Wraz z upływem pór roku słonie swobodnie migrują pomiędzy nimi w poszukiwaniu jedzenia oraz wody. W czasie, w którym byliśmy w okolicy znajdowały się w trzecim z parków. Najbardziej popularnym miejscem odwiedzin słoni na Sri Lance jest sierociniec Pinnawala, jednak nie zamierzaliśmy wspierać tego miejsca. Pierwotnie zakład ten służył jako sierociniec dla wykorzystywanych przez ludzi słoni, jednak z czasem miejsce zmieniono w kolejną atrakcję turystyczną. Słonie trzymane są tam na łańcuchach, poganiane kijami z ostrym końcem, a także rozmnażane. Młode słonie nie są wypuszczane na wolność, tylko od dziecka tresowane do jedzenia i mycia się na zawołanie oraz wykonywania innych poleceń człowieka.
Safari było przejazdem przez luźno wytyczona trasę po wydzielonej części rezerwatu. Nasz "jeep", czyli przerobiony stary pick-up, lawirował po krętych szutrowych drogach, a my na stojąco wypatrywaliśmy słoni. Na nic to się zdało - nieważne ile byśmy patrzyli, nasz kierowca zawsze zauważał je pierwszy. Gdy tylko zwierzęta się pojawiły, zjeżdżały się jeepy z całej okolicy, niczym sępy na padlinę. Każdy kierowca chciał zapewnić swojej ekipie jak najlepszy widok, więc podjeżdżał jak najbliżej, rozjeżdżając zieleń i wprawiając słonie w dyskomfort. Przy każdym stadku, jakie widzieliśmy, było więcej samochodów niż słoni. W szczytowym momencie widzieliśmy 30 jeepów. 






















Mimo wszytko safari nam się podobało. Zobaczyliśmy dziko żyjące słonie, przez trzy godziny jeździliśmy po parku, jednak to w drodze powrotnej, na drodze asfaltowej poza parkiem, widzieliśmy słonia stojącego od nas parę metrów. Stał niczym model i żuł trawę. Nic sobie nie robił z co rusz zatrzymujących się samochodów i robiących mu zdjęcia ludzi. Udało nam się tego dnia zobaczyć również dziko żyjące pawie, papugi i żółwia lądowego.


        
Następnego dnia wynajęliśmy rowery, by pojeździć po okolicy i wdrapać się na skalę Pidurangala, skąd można podziwiać Lwią Skałę, największą atrakcję okolicy, niestety bardzo drogą (30$ za osobę). Obie te wielkie skały  wznoszą się na 150 metrów ponad płaską okolicę, a na szczycie tej drugiej znajdują się ruiny kompleksu pałacowego z V w. wpisane na listę UNESCO. My wybraliśmy jednak pierwszą ze skał, ze względu na mniejszą popularność, trudniejszą trasę i dziesięciokrotnie tańszy biletu. Widok z góry na tropikalny las robił wrażenie. Mnóstwo zieleni, egzotycznych drzew i palm. Głośno słychać było ćwierkanie ptaków i, niestety, klaksony samochodów. Po drodze natknęliśmy się na ruiny świątyni z VIII wieku, całe porośnięte drzewami i zielenią. Gdy podeszliśmy do Stupy, czyli miejsca składania darów, wystraszyliśmy warana, a im dalej wędrowaliśmy, tym więcej słychać było ptaków. Oli przypominało to scenerię gry Tomb Rider, w którą grała za młodu, Krzysiowi armię Lizardmenów z bitewnej gry Warhammer, w którego grywał z Maćkiem.








        



Widok na Pidurangula i Lion Rock

      
Przejażdżka rowerem jest rzeczą, która zdecydowanie możemy polecić na Sri Lance. W spokojnym tempie można podziwiać naturę, spróbować wejść w interakcje z małpami i porządnie się zmęczyć. A do tego wynajęcie roweru kosztuje jedynie 4 zł za dobę!
Wiecie jak trudno jest zrobić takie zdjęcie?

Kulturalna stolica Cejlonu

Z dziczy pojechaliśmy do metropolii. Kandy jest drugim największym miastem Sri Lanki, jednak zachowuje swój spokojny charakter - daleko mu od głośnego i tłocznego Colombo. Jest uważane za kulturalną stolicę Sri Lanki, ponieważ pochodzi stamtąd tradycyjny lankijski taniec z maskami. Ponadto wokół roztaczają się plantacje herbaty. Postanowiliśmy zatrzymać się tu na chwilkę dłużej. Jako że całkowicie porzuciliśmy jeżdżenie autostopem po Sri Lance ze względu na bardzo tanie autobusy, niewielki ruch samochodów osobowych i ogólny chaos, jedyną nadzieją na bliższe poznanie lokalnej kultury zostały noclegi na Couchsurfingu. Znaleźliśmy gospodarza, jednak plan udał się tylko połowicznie - miejsce, w którym nocowaliśmy, należało do Włocha, który planuje stworzyć organizację pożytku publicznego, a zanim to zrobi, udostępnia lokal na CS. Poznaliśmy bliżej jedynie Muhammeda, oficjalnie opiekuna budynku, którego tak naprawdę główną pracą była jazda tuk-tukiem. Jak na taksówkarza przystało, lubił dużo mówić, jeszcze więcej narzekać, a dodatkowo miał ostre zdanie. Muhammed zabrał nas na wycieczkę po mieście i podczas podróży opowiadał, jak to wszystkie hotele należą do zagranicznych, pensjonaty do polityków, a wszystkie dobra narodowe są wyprzedawane. Jedyne, co zostaje, to słonie, ale one są często wyzyskiwane. Opowiadał nam również o czterech typach „plemion” na Sri Lance. Niestety nie do końca zrozumieliśmy, o co chodziło, jednak szybko wywnioskowaliśmy, że tylko jego plemię jest dobre. Dowiedzieliśmy się też, że na wyspie obowiązuje  cały system samochodowego trąbienia: jedno trąbniecie to „uwaga”, dwa - „będę wyprzedzał”, trzy – „możesz wyprzedzić”... Reszty nie zapamiętaliśmy.
Wspólnie z Muhammedem zobaczyliśmy punkt widokowy, klasztor buddyjski i świątynię z najważniejszą na świecie relikwią Buddy – jego zębem. Relikwii niestety nie widzieliśmy, ponieważ od ataku terrorystycznego w 1998 roku jest wystawiana publicznie jedynie w wyjątkowych sytuacjach. Sama świątynia była ciekawa, choć nie zachwyciła nas. Największe wrażenie zrobiły na nas składane ofiary – ołtarz zatopiony był w kolorowych kwiatach, a w całej świątyni unosił się ich słodki zapach. 


W Kandy odwiedziliśmy również muzeum światowego buddyzmu, w którym, ku rozczarowaniu Krzyśka, nie dowiedzieliśmy się nic o buddyzmie. Oczekiwał on przedstawienia podstaw filozoficznych, źródeł, historii i zmian, które zaszły w buddyzmie na przestrzeni wieków. Zamiast tego otrzymaliśmy przegląd różnic w buddyjskim kulcie pomiędzy krajami. Muzeum miało ciekawa koncepcję, ponieważ każda sala była utrzymywana i należała do ambasady innego kraju i przedstawiała jak w danym kraju wygląda buddyzm. I chociaż Krzysiowi brakowało wykresów, by uznać to muzeum za interesujące, dla Oli przegląd ten był niezwykle wartościowy. 

Najlepsza herbata w życiu z cejlońskich wzgórz

Wycieczka do wytwórni herbaty okazała się strzałem w dziesiątkę. Muhammed zachęcił nas, byśmy odpuścili sobie najpopularniejszą Mackwoods Labookellie Tea Factory, które jest oddalona o 60km i polecana w każdym przewodniku, a wybrali się do mniej turystycznej Giragama Tea Factory. W ciągu naszej podróży wszystkie podobne wskazówki się sprawdziły, więc postanowiliśmy spróbować, choć o tej drugiej nie mogliśmy znaleźć w Internecie prawie nic. Znów poprosiliśmy naszego kierowcę tuk-tuka o odpłatne zabranie nas na całodzienna wycieczkę. Poza herbaciarnią pokazał nam jeszcze trzy świątynie z XIII wieku oraz klasztor buddyjski.



Rosnący pieprz
Suszące się goździki


Mnisi bardzo chętnie błogosławią turystów, a potem oczekują za to opłaty
Kokosa królewskiego najpierw można wypić, a potem zjeść!
Fabryka usytuowana była na malowniczym zboczu porośniętym herbatą. W drzwiach przywitała nas pani w tradycyjnym, ozdobnym Sari, z gałązkami herbaty w rękach. W ciemnej hali, na trzech długich na 20 metrów siatkach, rozsypane były świeżo zerwane gałązki, a spod spodu wiało na nie ciepłe powietrze z dmuchaw. Wydobywało to intensywny zapach świeżej herbaty roznoszący się po całym pomieszczeniu. Przypominając świeżo ściętą trawę, różnił się zdecydowanie od zapachu tej suszonej. Dzięki ciepłemu powietrzu z dmuchaw, liście herbaty w ciągu jednego dnia suszenia traciły połowę masy. Kolejnym etapem była dwugodzinna fermentacja. Wysuszone i sfermentowane części wrzucane były do młocarki i dzielone na frakcję, zgodnie z zasadą: im większe kawałki i młodsze liście, tym droższa herbata. Sposób dzielenia odbywał się w sposób zautomatyzowany -  na końcu taśmociągu umiejscowiona była dmuchawa, która wiejąc, zrzucała  listki do kubełków. Im kawałek był mniejszy, tym leciał do dalszego kubeczka. W tym samym czasie odbywało się mechaniczne oddzielanie niepożądanych części - herbaty przejeżdżały pod naelektryzowaną folią, która przyciągała bardzo lekkie łodygi zostawiając na taśmie jedynie liście.


Suszenie herbaty
Młocarka
Wysuszona, sfermentowana i pokruszona herbata, ale nie oddzielona


Na koniec wizyty pani przedstawiła nam różne gatunki herbaty. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że wszystkie herbaty nie smakowe (zielona, czarna, czerwona, biała) pochodzą z tej samej rośliny i różnią się jedynie metodą fermentacji. Jedynie herbata złota i srebrna są innymi odmianami rośliny. Pani przedstawiła ich techniczne nazwy i z czym je pić (zapamiętaliśmy jedynie rodzaj BOP - English Breakfast - do której można dodać cukier i mleko). Herbaciarnia, w której byliśmy wytwarzała 4 tony herbaty czarnej dziennie, a herbaty złotej i srebrnej 40 kg miesięcznie, i to tylko przez 3 miesiące w roku. Dzieje się tak ze względu na to, że można zrywać jedynie jej najmłodsze liście oraz koniecznie musi być suszona na słońcu, co z powodu okresu deszczowego wyklucza połowę roku. Na koniec zostaliśmy odstawieni do herbaciarni wraz ze sklepikiem, gdzie mogliśmy zamówić każdą z produkowanych herbat, czego nie omieszkaliśmy spróbować. Zamówiliśmy ich cztery rodzaje. Herbata srebrna i złota zostały podane w kieliszku jak do wódki. Ta druga okazała się być najlepszą herbatą jaką Krzyś pił w życiu. Jej smak był wyrazisty i jednocześnie słodki. Od razu Krzyś chciał kupić cały zapas, ale jej cena zwalała z nóg - 100 złotych za 50 gram. Już wiedzieliśmy czemu tak mało jej podali!
Pięć rodzajów herbaty czarnej
Tylko dwie pierwsze robi się z innej rośliny

Herbata srebrna (lewa) oraz złota (prawa). Ta druga była najlepszą herbatą jaką Krzyś pił w życiu
Jak wiecie z naszego postu o Iranie jednym z korzeni życia Oli jest jedzenie (dlatego też Krzyś oświadczał się jej przy uroczystym śniadaniu!). Idąc za tym, co woła i dusza, i żołądek, zapisaliśmy się na kurs gotowania. W ciągu trzech godzin zobaczyliśmy jak przygotowuje się 10 różnych potraw. Choć trudno było zapamiętać  wszystkie dania, dało to jednak ogólny obraz tutejszej kuchni. Najbardziej przypadły nam do gustu hoppery (naleśniki z jajkiem), daal (ciecierzyca na mleku kokosowym) oraz potrawka z warzyw z chutney z mango. W lankijskiej kuchni podstawą jest kokos i ryż - większość dań zawiera te dwa składniki. Używa się również znacznie więcej przypraw niż w Polsce, wrzucając je do potraw garściami. Bardzo popularnym daniem na Sri Lance jest również roti, czyli podpłomyki z dodatkami. Placki te mogą być posiekane na malutkie kawałki i wymieszane z dodatkami, bądź być podane jak naleśnik. Po powrocie zapraszamy Was serdecznie na skosztowanie tego, co z tej nauki nam zostało!



      


    

Zatłoczony stary pociąg, czyli największa atrakcja turystyczna

Kogokolwiek zapytać o to, co warto zrobić na Sri Lance, każdy odpowie, że najważniejszą atrakcją jest przejazd pociągiem z Kandy do Ella. Przy tak jednoznacznych rekomendacjach również wpisaliśmy to do naszego planu. Nasz styl podróży to planowanie bardzo krótko terminowe, dlatego nie udało nam się zarezerwować miejscówki - wyprzedają się one z dwumiesięcznym wyprzedzeniem. Zamiast tego musieliśmy zdecydować się na nierezerwowane miejsca w drugiej klasie. Wiedzieliśmy, że jesteśmy w szczycie sezonu, więc z samego rana udaliśmy się na drugą stacje przed Kandy, by wsiąść przed tłumem turystów. Z pewnością był  to dobry pomysł, jednak nie pomogło nam to w najmniejszym stopniu. Na ten sam pomysł wpadło stado białych turystów, a ponadto pociąg przyjechał już wypełniony po brzegi. Było pełno do tego stopnia, że na stacji Kandy wiele osób się nie zmieściło. Początkowo mieliśmy nadzieję, że ktoś wysiądzie, a my zajmiemy jego miejsce siedzące (takie porady czytaliśmy na blogach). Niestety, pomyliliśmy się. Optymalną strategią było atakowanie miejsca przy stale otwartych drzwiach, a nie polowanie na siedzenia. Nasz błąd poskutkował tym, że pierwszą połowę trasy przestaliśmy w korytarzu w najdalszym możliwym miejscu od okien. Po zmianie taktyki stopniowo przesuwaliśmy się ku drzwiom, tak że ostatnią 1/3 trasy już przy nich staliśmy i mogliśmy podziwialiśmy widoki. Staraliśmy się dzielić miejscem i rotacyjnie puszczaliśmy inne osoby. Nie obeszło się jednak bez "przepychanek". Jedna osoba była tak zdesperowana aby zrobić zdjęcia, że wychylała się z trzeciego rzędu do tego stopnia, że upadła na Olę. Wpuściliśmy ją, zrobiła zdjęcia, pooglądała widoki i przejechała tak parę stacji, aż tłok wchodzących wypchnął ją z miejsca przy drzwiach. Gdy ponownie stanęliśmy na naszym miejscu, zwróciła się do nas z pretensja, że to on tam stał.


Taki był tłok
Zgadujemy, że poza sezonem turystycznym trasa ta byłaby bardzo przyjemnym doświadczeniem. Element "walki" zastąpiony byłby przez zachwyt. Tłumaczy to dlaczego wszystkie oceny pozytywne na TripAdvisorze są wystawione albo poza sezonem, albo przez osoby z zarezerwowanymi miejscówkami w pierwszej klasie. 
Sri Lanka jest miejscem bardzo turystycznym, przez co traci magię odkrywania białej plamy na mapie oraz bycia gościem, jak to było w krajach wcześniejszych, a zostawia wrażenie wepchnięcia w trybiki turystycznej machiny. Magia pojawia się wtedy,, kiedy nikt nie mówi po angielsku, a turysta jest egzotyką, którą żywo interesują się napotkani po drodze ludzie. Na Sri Lance niestety tego nie ma. Kontakt z mieszkańcami jest bardzo ograniczony. Jeżeli już odbywaliśmy jakieś rozmowy z Lankijczykami,  najczęściej kończyły się one propozycją zakupu. Zostawiło to w nas pewien niesmak. 

  




Pociąg relacji Kandy-Ella był w pewnym stopniu przeciwieństwem irańskiej trasy Dorud-Bisheh-Andimeszk, która jechaliśmy dwa miesiące wcześniej (a przeczytać o niej możecie tutaj LINK). W obu przypadkach widoki były zachwycające a trasy wiodły przez niesamowite tereny. A jednak jeden z nich był atrakcją turystyczną, a drugi używanym środkiem transportu. W pierwszym nie było Lankijczyków, w drugim nikogo oprócz Irańczyków. Jak to się dzieje, że niektóre trasy cieszą się taką sławą, a inne obchodzą się smakiem? Czemu takiego rozgłosu nie ma przepiękna trasa Wałbrzych-Kłodzko? 
Trasa do Ella słynie też z mostu rozciągniętego nad stromą doliną, tuż obok hostelu w którym się zatrzymywaliśmy. Następnego dnia przeszliśmy się zobaczyć go z innej perspektywy, zażywając przy okazji przyjemnego spaceru. Kamienny most, składający się z dziewięciu łuków, prowadzi po lekkiej krzywiźnie nad mocno zieloną malowniczą doliną. Piękny widok uzupełniają co jakiś czas wolno przejeżdżające pociągi, a smaku całemu spektaklowi dodają pyszne świeżo wyciskane soki sprzedawane na każdym rogu. Wszystko do sprawia, że jest to godna polecenia wycieczka. 
W drodze na słynny nine arches bridge

    



    



Nocleg w ciemnym lesie

Miejscowość Ella z dwóch stron ograniczają szczyty. Wyższy, Mały Szczyt Adama, to druga najwyższa góra na wyspie, do której wiedzie asfaltowa droga. Z tego względu na trekking wybraliśmy niewiele niższą, ale trudniejszą górę Ella. Przed wybraniem się na szczyt w Internecie przeczytaliśmy, jak trudno znaleźć prawidłową trasę, dlatego polecano wybrać się z przewodnikiem. Oczywiście nie zamierzaliśmy tego robić, bo niby my nie damy rady? Uzbrojeni w parę schematycznych map znalezionych w Internecie oraz GPS, byliśmy skazani na sukces. 
Mapa znaleziona w internecie
Tak wyglądała ścieżka na górę
Na całej trasie rzeczywiście nie było żadnych oznaczeń, co chwilę były rozwidlenia tak, że zdarzyło nam się nadrabiać przez to drogi. Wejście na szczyt bez GPS byłoby zadaniem trudnym. Chyba, że wybrałoby się najkrótszą drogę, którą chodziło mnóstwo turystów. My wybraliśmy trasę dłuższą, by zatrzymać się w dwóch punktach widokowych. „Długa” trasa okazała się być nie znów aż taka długa, miała nie więcej niż  pięć kilometrów i jedynie jej końcówka była stroma i męcząca, szczególnie wchodząc z ciężkim plecakiem. Wiele z idących z naprzeciwka turystów było pod wielkim wrażeniem, że dajemy radę wchodzić z plecakami. Nie było to trudne, szczególnie biorąc pod uwagę to, że nie spieszyło się nam, gdyż planowaliśmy spać na górze. Dzięki temu mogliśmy zatrzymywać się w każdej kawiarni i stanowisku z kokosami.  Na szczycie, zgodnie z przewidywaniami, było sporo osób, ale wystarczyło odsunąć się do mniej popularnego punktu widokowego, by móc podziwiać widoki w ciszy. Tam zainteresowały się nami trzy pieski, z którymi Ola z chęcią podzieliła się jedzeniem. Nazwaliśmy je od ich umaszczenia - Łatka, Lisek i Pędzel. Od tego czasu nie opuszczały nas na krok.







Na szczycie znaleźliśmy dogodne miejsce do rozbicia namiotu - na skraju lasu, z dala od ścieżki, tuż przy wielometrowym pionowym klifie. Z rozłożeniem obozowiska poczekaliśmy do zachodu słońca,   w między czasie nazbierawszy drewna na ognisko. Gdy tylko zaczęło się ściemniać, wszytko obeszła gęsta, nieprzenikniona mgła, temperatura nagle spadła i wszystko momentalnie stało się mokre. Z wprawą rozłożyliśmy namiot, z małymi problemami rozpaliliśmy ognisko i pogrążyliśmy się w ciszy. Głuchej ciszy i nieprzeniknionej ciemności. Czasem psy zarwały się, by głośno szczekać na coś, czego nie widzieliśmy, co wprawiało nas w delikatne przerażenie, jednak dzięki naszej psiej ochronie czuliśmy się znacznie bezpieczniej. Nie omieszkaliśmy do namiotu schować kamień i kij, tak na wszelki wypadek. Zawsze łatwiej w ten sposób niż gołymi rękami, byłoby odeprzeć  atak leopard. 
Lisek i my
Dla takich widoków warto wstać o 6!









Pomimo stresu, noc przespaliśmy zaskakująco dobrze. Rano pieski czekały na nas, by zjeść wspólnie śniadanie o wschodzie słońca. Widok stromych zbocz zatopionych wśród chmur, mgieł i porannego słońca był iście bajkowy. Zejście zajęło nam dłużej niż wejście, ponieważ parę razy się zgubiliśmy i musieliśmy zawracać. Nasze pieski podążały z nami, aż nie spotkaliśmy pierwszych turystów idących z na przeciwka. Dołączyły do nich i znów zaczęły wędrówkę w górę, a my w spokojnym tempie dotarliśmy na dół. 

Ilość jedzenia w porcji czasem przerażała

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz