czwartek, 5 września 2019

Północna Tajlandia autostopem, czyli Chiang Mai, Chiang Rai, Bangkok, Koh Samet, Sukkhotai i wolontariat w Saved Souls Foundation




Bardziej tajsko być nie mogło! Gdy tylko przekroczyliśmy granicę, naszym oczom ukazał się ring bokserski, na którym odbywała się walka Muai Thai. Przyjrzeliśmy się chwilę,  po czym zjedliśmy pad thaia (smażony makaron z dodatkiem jajka, warzyw i tofu – utożsamiany z tradycyjną tajską potrawą) w przydrożnej budzie i już wiedzieliśmy, że będzie smacznie. Wystawiliśmy kciuka i ruszyliśmy na podbój Tajlandii.  

Dojechaliśmy jedynie do najbliższego miasta, jednak zważywszy na godzinę był to dobry wynik. Musieliśmy na początek wypłacić pieniądze, kupić kartę SIM i znaleźć nocleg. Czytaliśmy wcześniej porady, by wypłacić jak najwięcej z bankomatu, ponieważ jest za to stała i spora opłata (około 30 PLN), więc tak chcieliśmy zrobić. Chodziliśmy od bankomatu do bankomatu, próbowaliśmy wszystkich kart, jednak każdy bankomat informował, że nie może wypłacić nam pieniędzy. Uruchomił się tryb panika – albo zostaliśmy okradzeni albo nasz bank uznał tajlandzkie operacje za podejrzane i zablokował karty. Była sobota, już ciemno, a do tego święto narodowe – Songkran, tajski nowy rok - więc większość miejsc była zamknięta. Dłuższą chwilę zajęło nam znalezienie sieci wifi, by zalogować się do banku i okazało się, że… operacje które chcieliśmy wykonać były  ponad limit transakcji. Kamień z serca! Ulga sprawiła, że poczuliśmy się wyjątkowo dobrze, zapomnieliśmy o dwóch godzinach stresów i postanowiliśmy uczcić to pysznym obiadem. 
Ola zamówiła ulubionego ziemniaka, Krzysiek spróbował zupy Tom Yum
Ciekawym jest to, że nie tęsknimy za polską kuchnią. Po Mjanmie i Indiach, gdzie dominował ryż i noodle, marzy nam się pizza. Gdzie tam pierogi, bigos czy sałatka warzywna! Pizza, lasagne, spaghetti to rzeczy, za którymi ślinka nam cieknie. Z polskiej kuchni to co najwyżej ziemniaki z mizerią, ale to mieliśmy okazję nadrobić w Jangon. Chociaż nie, jest coś, za czym naprawdę tęsknimy -  dobry polski chleb, bułka albo chociaż kajzerka! Zwykłego chleba nie jedliśmy od początku podróży, a jeżeli już znajdziemy gdzieś wyrób piekarniczy z naszego kontynentu, to jest to francuski croissant lub chleb tostowy. Czemu polski cebularz, rogal świętomarciński, piernik toruński czy choćby zwykła kajzerka lub bułka wrocławska nie podbiły świata? 

Songkran pośród tajskich świątyń

O stopowaniu w Syjamie (Tajlandia aż do 1949 roku nazywała się Syjam) słyszeliśmy wiele dobrego i na to też się przygotowaliśmy. Faktycznie, nie czekaliśmy zbyt długo na poboczu zanim zatrzymało się pierwsze auto. Spodziewaliśmy się, że ludzie będą rozumieć ideę autostopu, jednak tak nie było. Nasz pierwszy kierowca (taki, który podwoził nas na długim dystansie) odwiózł nas wprost na… dworzec autobusowy w mieście Tak. Zbiegiem okoliczności w tym samym momencie na peron podjechał autobus do Sukhothai, czyli naszego celu, więc skorzystaliśmy z okazji. Spytaliśmy czy na pewno odwiezie nas do starego Sukhothai, czyli zabytkowej części miasta z XIII wieku. Po trzecim potwierdzeniu uznaliśmy, że się dogadaliśmy. Niestety tak nie było... Zostaliśmy zostawieni trzy kilometry przed, za to po środku celebrowania Songkranu, Tajskiego Nowego Roku. Dystans do przejścia z plecakami trochę duży (z reguły uznajemy, że dystanse poniżej 2,5 kilometra można przejść, powyżej staramy się o jakiś transport), więc nie pozostało nic innego, jak stopować dalej.

Jedynym problemem jest fakt, że tradycyjnie w ramach świętowania nowego roku wszyscy oblewają się wodą, i to znacznie bardziej niż na Śmigus Dyngus. Wszyscy się do niego porządnie przykładają! Tajowie leją wodą całymi wiadrami, wężami ogrodowymi i wszystkim, co mają pod ręką. Jeżdżą na pakach pick-upów i wiadrami wylewają wodę na przechodniów, a przed każdym domem całe rodziny czatują na jeszcze suchych bądź tych już całkiem przemoczonych – w sumie leją wszystkich po równo. Cała Tajlandia wychodzi na ulice, by się oblewać. Najgorzej jednak spotkać tych nadgorliwych, z  beczkami pełnymi lodowatej wody. 
Oblewa się całymi wiadrami - nie ma zmiłuj.
Walka jest również podjazdowa

O ile w czterdziestostopniowym upale przyjemnie było się zmoczyć, to baliśmy się o nasze rzeczy w plecaku. Stojąc przy drodze Krzysiek ciągle był oblewany przez nadjeżdżające auta (Ola taktycznie ukryła się za murkiem). Bycie przemoczonym do suchej nitki nie pomagało złapać stopa. Już chcieliśmy się poddać i przejść brakujący nam dystans przechodząc przez centrum strefy świętowania, jednak w tej samej chwili zatrzymało się przy nas auto i zaprosiło na pakę (tak, tam też nie było zbyt bezpiecznie ;) ).


No cześć!
Historyczny Park Sukhotai, czyli pozostałości stolicy królestwa Sukhotai wpisane na listę UNESCO, są zbiorowiskiem XIII-XIV wiecznych ruin świątyń, w dużej mierze słabo zachowanych, a jeszcze gorzej rekonstruowanych (za to były plansze z przedstawionym oryginalnym wyglądem). Świątynie pierwotnie wyglądały tak, jak wyobrażamy sobie chińskie obiekty sakralne – czerwone, wysokie, strzeliste dachy, ornamenty z motywami smoków i demonów, jaskrawe kolory i charakterystyczna kreska malunków. To pewnie dlatego, że Tajowie przywędrowali na dzisiejsze tereny z Chin w XI wieku.
Najważniejsze są zwierzątka!
Widać też było inną myśl  w budowaniu obiektów sakralnych niż w tym samym okresie w Bagan (o którym pisaliśmy tutaj). Tam budowano mnóstwo małych kapliczek, tu kilka, jednak ogromnych, wielometrowych. Od gorącego słońca całe były nagrzane, a ciepło z nich promieniowało na nas. Próbowaliśmy pozować, siadając na murku przy zrekonstruowanej świątyni, ale gorące cegły mocno to utrudniały!
W drodze powrotnej mieliśmy już dość oblewania wodą i wzięliśmy tuk tuka w znacznie zawyżonej cenie. Nie uchroniło nas to od przemoczenia, bo co chwilę, bez ceregieli, byliśmy oblewani pełnymi wiadrami. Trasa między nowym a starym Sukhotai ma 15 kilometrów i częściowo wiedzie przez pola – tam za to wszystko było nagrzane od palącego słońca. Miało się wrażenie, że jest się w piekarniku. Zaletą wszechobecnego wodnego szaleństwa jest to, że dzięki wodzie asfalt staje się chłodniejszy, a przez to temperatura  bardziej znośna. 
Nasz hostel był nieklimatyzowany, na najwyższym piętrze – istne piekło na ziemi. Mieliśmy wrażenie, że zaraz się ugotujemy. Nie pomagało otwieranie okien, bo nagrzane mury promieniowały ciepłem przez całą noc. Pot ściekał z nas niczym woda z wodospadu Niagara, nie pomagała kąpiel w zimnej wodzie, bo również była ciepła od słońca. Krzyś w środku nocy się poddał i wyszedł spać na balkon!  

Wodne szaleństwo w Chiang Mai

Dzięki temu, że święto trwało aż cztery dni, mieliśmy okazję zobaczyć je w paru miejscach - w Mae Sot, Sukhothai oraz Chiang Mai  -  najbardziej podobało nam się właśnie w tym ostatnim. Dopiero tu prawdziwie w nim uczestniczyliśmy, uzbrojeni w kupione wiaderka i zabezpieczeni w wodoodporny pojemnik na komórkę (niesamowicie przemyślany). Centrum miasta, kwadrat o boku około dwóch kilometrów otoczony jest fosą, wokół której odbyło się całe świętowanie. Bezpośrednio z niej też każdy ładował swoją amunicję i oblewał wszystko, co się rusza (woda była dość brudna, bo pływały w niej śmieci, martwe ryby, miała dziwnie brązowy kolor i niezbyt ciekawy zapach - na koniec dnia całe ubrania były brązowe). Ulicami płynęła prawdziwa rzeka, taka jak po dużym deszczu. Nic nie mogło pozostać suche. 
To najlepsza zabawa dla dzieciaków!
Ale przednio bawią się wszyscy
No może poza tymi, którzy się już poddali.


Bardzo sprytne opakowanie na komórki - potrójne zamknięcie, przezroczysta strona dla nie psucia zdjęcia, niebieska z specjalnego materiału który nie przeszkadza dotykowemu ekranowi
Święto nowego roku spowodowało, że zaczęliśmy się zastanawiać, co wyznacza początki roku w różnych kalendarzach, które poznaliśmy na naszej trasie:
  • Songkran wyznaczany jest przez przejście słońca w znak Barana – aktualnie mamy 2562 rok, gdzie rok pierwszy odpowiada śmierci Buddy. Ta sama data wyznacza nowy rok na Sri Lance - Aluth Avurudda. 
  • Nowruz, perski nowy rok, wyznaczany jest przez rozpoczęcie astronomicznej wiosny. Rokiem pierwszym jest ucieczka Mahometa z Mekki do Medyny – aktualnie mamy 1398 rok.
  • Hijri, islamski nowy rok, wyznaczany jest przez rozpoczęcie miesiąca Muharram - Islamski kalendarz jest oparty na księżycu, nie słońcu, więc ma 354 dni. Rokiem pierwszym jest również ucieczka Mahometa z Mekki do Medyny, jednak ze względu na inny sposób liczenia aktualnie mamy 1440 rok. 
  • W Indiach zależnie od rejonu, Nowy Rok świętuje się w innych dniach.
  • A u nas w kalendarzu gregoriańskim? Kalendarz wywodzi się z starożytnego Rzymu, od świętowania boga Janusa, boga początków (od tego boga styczeń po angielsku to January). Tegoż samego dnia przypadał początek kadencji konsulów w starożytnym Rzymie. Wcześniej w kalendarzu rzymskim nowy rok przypadał na marzec, dlatego po angielsku nazwy September, October, November i December wywodzą się od łacińskich liczebników 7, 8, 9 i 10







Wracając z naszego świętowania, po drodze minęliśmy niepozorny, mikroskopijny bar, który reklamował się najlepszymi drinkami w mieście. Nie mogliśmy przejść obojętnie i nie spróbować. Zanim jeszcze zdecydowaliśmy się zostać, zagadał nas jedyny klient, były kanadyjski nauczyciel. Weszliśmy więc na chwilę do środka.  Rozmowa  była o tyle ciekawa, że akurat w Polsce trwał protest nauczycieli. Dzięki temu mogliśmy podpytać jak system szkolnictwa wygląda w innych krajach. Opowiadał, że w Kanadzie nauczycieli traktuje się bardzo dobrze uważając, że są filarem przyszłości, dlatego też teraz, będąc na emeryturze, może rokrocznie jeździć na parę miesięcy do Tajlandii.





Wpadliśmy tylko na jednego. Cały wieczór skończył się jednak na tym, że stawialiśmy szoty całemu barowi (a wtedy było już siedem osób). W pewnym momencie nasz Kanadyjczyk wyszedł z baru mówiąc, że on już nie daje rady więcej z tymi Polakami pić. Tak, ten wieczór był długi, pełen wzlotów i upadków. Następnego dnia, gdy przechadzaliśmy obok, już z końca ulicy właściciel baru i klienci wołali nas i zapraszali na powtórkę. Niestety, my już nie byliśmy w stanie!





Nie mogło też zabraknąć typowych atrakcji, takich jak tajski masaż i tajski boks. O ile to pierwsze przypadło nam do gustu i z chęcią to powtórzyliśmy, to oglądanie przemocy, nawet w formie sztuki walki, było dla nas zwyczajnie nudne. Możliwe, że zawodnicy nie należeli do asów, a co gorsza walka zawsze była niewyrównana - jak tylko para wchodziła na ring, mogliśmy bez problemu obstawić zwycięzcę. Obejrzeliśmy sześć walk, ale po dwóch już nam się znudziło. W ich trakcie były ciekawsze momenty, a nawet nokauty, ale wyszliśmy stamtąd z przekonaniem, że to po prostu nie dla nas.


Kolejnego dnia, nie nauczeni doświadczeniem z trekkingiem w birmańskim Hpa An, postanowiliśmy powtórzyć morderczy spacer w zabójczej temperaturze i wybrać się na górę Doi Suthep. Mieliśmy do pokonania 14 kilometrów, 1 kilometr przewyższenia i palące słońce pionowo nad nami z 42 stopniami w cieniu. Tym razem jednak było bardziej przyjemnie, ponieważ większość trasy wiodła przez bambusowy las. Jego żywo zielony kolor nas uspokajał, a szum trzeszczących liści współgrał z cykadami. Po drodze przyłączył się do nas łaciaty piesek, który mimo że bał się ludzi, to towarzyszył nam do końca i wskazywał drogę do kolejnych wodospadów, więc spacer był bardzo przyjemny i udany mimo upałów. 




W mieście kolorowych świątyń

Do Chang Rai udaliśmy się głównie ze względu na Białą Świątynie, która na Instagramowych zdjęciach jawi się jak wielki cud architektury, jaskrawie mieniący się w słońcu, z tysiącem rzeźb i zaskakującymi nawiązaniami do popkultur. Jako miejsce, gdzie w samotności będzie można kontemplować kunszt artysty. I prawie wszystko się zgadzało, oprócz tego ostatniego. Po wyjściu z autobusu miejskiego, przywitał nas dziki tłum białych twarzy, którzy, również mamieni wizją piękna wykreowany przez selektywnie wybrane zdjęcia w social mediach, przyjechał obejrzeć zabytek z lat 90 (jest młodszy od wrocławskiego SolPolu).  Mimo wczesnych godzin porannych był taki tłok, że nie dało się zrobić porządnego zdjęcia, wartego umieszczenia w Internecie! Do tego ochroniarz wszystkich poganiał, krzycząc z megafonu do każdego turysty zatrzymującego się na dłużej niż 30 sekund. Gdy ktoś ośmielił się zawrócić z trasy zwiedzania, zaraz przełączał się na tryb poligloty i jak z karabinu strzelał zakazami i żarcikami w kolejnych językach. 

Świątynia – to prawda – przepiękna. Cudowny przykład, że ciągle można zbudować coś, co przyciągnie tłumy na drugi koniec kraju. Przyciągała, aż za bardzo, i w tym tłumie trudno było się nią nacieszyć. Wydaje się nam być to wynikiem globalizacji i bogacącego się społeczeństwa. Masowa turystyka jest owocem słodko gorzkim – pozwala biednemu krajowi się rozwijać i czerpać z tego korzyści, jednocześnie niosąc niebezpieczeństwo zatracenia swojej kultury bądź przemiany żywych zwyczajów w skansen i atrakcję. Ponadto masowa turystyka często powoduje rozwarstwienie społeczne i drenaż osób z zawodów ważkich społecznie do turystyki, gdyż bardziej opłaca się obwozić Europejczyków po mieście czy prowadzić hotel niż być lekarzem, prawnikiem czy nauczycielem. 

Nie jest też tak, że podróż i ciekawość tego, co znajduje się po drugiej stronie jest immanentną cechą ludzkości. Autor książki Sapiens – od zwierząt do bogów stara się pokazać, że to wpływ naszej kultury powoduje chęć podróżowania: „Przedstawiciele elit starożytnego Egiptu wydawali swe fortuny na budowę piramid i mumifikowanie zwłok, ale nikt nie wpadł na pomysł, żeby jeździć na letnie wyprzedaże do Babilon albo na narty do Fenicji. Współcześni ludzie wydają na zagraniczne wakacje znaczną cześć pieniędzy (…).” albo „W starożytnym Egipcie majętny mężczyzna nigdy nie wpadłby na to, że kryzys w życiu uczuciowym może rozwiązać, zabierając towarzyszkę życia na wakacje do Babilonu. Zbudowałby jej raczej wystawny grobowiec, o którym zawsze marzyła”. Dlatego też to Europejczycy odkrywali w XV wieku świat, mimo że w Chinach żeglarstwo było znacznie bardziej rozwinięte. Teraz, gdy nasza kultura jest dominująca, wpływa na świat i zmienia go, zarażając naszą pogonią za doświadczeniem inności. 



Przykładów na to, jak szybko przybywa turystów, można by mnożyć. Jak pisze Paragon z podróży, w 2010 roku 800 osób odwiedziło słynny norweski klif Trolltunga. 6 lat później odwiedzających było już ponad 80 000. W 2010 na Islandię przyjechało niecałe 500 000 turystów. W 2017 roku ta liczba grubo przekroczyła 2 miliony. Z innych jeszcze przykładów - 10 lat temu do Maroko przyjeżdżało 3 miliony turystów, teraz jest to 11 milionów[1], Barcelonę w 2012 odwiedziło 27 mln turystów, a w 2016 34 mln. Samych aktywnych polskich blogów podróżniczych znaleźliśmy w ciągu godziny sto (wtedy przestaliśmy szukać), z czego nasz pod względem ilości lajków jest na 67 miejscu. 


Może, tak jak pisze Paragon z Podróży, by być odpowiedzialnym turystą należy wybierać mniej turystyczne miejsca? Wszystkie inne świątynie, równie piękne, jak nie piękniejsze, znajdujące się w Chiang Rai były prawie puste. Najbardziej z nich podobała nam się niebieska świątynia. Nie jest tak znana, a przez to zwiedzało się ją znacznie przyjemniej. 





Zabytki to obowiązek, ale lokalne markety to nasze ulubione miejsca – zawsze są tam tysiące różnych przysmaków do spróbowania. W Tajlandii zaobserwowaliśmy, że w wielu miastach mają zwyczaj zamykania całych ulic na jeden wieczór w tygodniu, by udostępnić je na handel. Wtedy rodzi się tam życie (nie tylko ludzi – pełno też karaluchów). Marzymy sobie, aby we Wrocławiu również zamykano co tydzień główną ulicę bądź nawet całą okolicę, by stworzyć nocny market.


Spring rollsy - oj jak nam smakowały i jaki był płacz jak się skończyły!










Nie jedna noc w Bangkoku

Do Bangkoku dojechaliśmy nocnym autobusem akurat na wschód słońca. Z przystanku autobusowego do hostelu szliśmy przez najpopularniejszą imprezową ulicę w Bangkoku, która budziła się do życia dzięki lokalnym sklepikarzom i właścicielom restauracyjek sprzątającym świadectwa imprezowego życia. Widzieliśmy pozostałości dnia wczorajszego, pozostawiony brud, wygaszone neony i zaskakującą ciszę, niczym w sylwestrowy poranek.
To akurat dzielnica Chińska


Na skuterze można przewieźć wszytko!


Dzięki ugryzieniu tego Kocika Słodziaka połowę pierwszego dnia spędziliśmy w szpitalu, szczepiąc Olę na wściekliznę
Wat Pho
\




Oprócz najbardziej turystycznej ulicy, Bangkok zaskoczył nas swoją czystością i uporządkowaniem – na każdym kroku autobus miejski odjeżdżający co parę minut, a co więcej – wystarczy wpisać w Google Maps swoją trasę i od razu wiemy, w jaki autobus i gdzie musimy wsiąść – bajka! Być może czystość wynikała ze zbliżającej się wielkimi krokami koronacji nowego króla Tajlandii – zweryfikujemy to za dwa miesiące. Niezaprzeczalnie jednak postarano się pod względem dekoracji – królewski, żółty kolor pojawił się na ulicach z dnia na dzień w postaci klombów kwiatów, materiałów porozwieszanych na latarniach, a nawet na ścianach budynków. Na wystawach sklepowych pojawiły się „ołtarzyki” na cześć króla z jego wizerunkiem. Widzieliśmy dziennie setki budynków, które odmalowywano na żółty kolor. Co więcej nie tylko elementy nieożywione zakolorowały się na żółto – możemy spokojnie stwierdzić, że przynajmniej 80% przechodniów w tygodniu poprzedzającym koronację chodziło w żółtych strojach. W sklepach w tym czasie można było znaleźć tylko żółte koszule, t-shirty i suknie.  I to akurat w czasie, kiedy Ola postanowiła kupić sobie sukienkę (bo żadnej ze sobą nie miała), a niestety za żółtym kolorem nie przepada. 



Bilety sprzedawane w autobusie

W Bangkoku zrobiliśmy świątynne must-see, ale zostawiliśmy sobie trochę na kolejną wizytę, którą planowaliśmy na lipiec. Od dawna znaliśmy z internetów niesztampową smoczą świątynię znajdującą się na obrzeżach Bangkoku, więc wiedzieliśmy, że musimy tam pojechać – z reguły te mniej sztampowe miejsca chętniej dzielą się swoim pięknem. Tuk tuk wyniósłby nas w tę i z powrotem miliony monet, ale nauczeni doświadczeniem wiemy, że nie ma takiego miejsca w Azji i na Bliskim Wschodzie, do którego nie dałoby się nie dojechać komunikacją zbiorową (albo autostopem). W Polsce też to działa i polecamy serdecznie spróbowanie tego wszystkim leniuszkom. Sama świątynia nie przypomina żadnej typowej azjatyckiej świątyni. Wygląda jak dawno nie remontowany, różowy blok mieszkalny o bryle walca, który został podbity przez smoka. Wnętrze wygląda jak z filmu fantastyki naukowej – wszystko jest betonowe, nic nie jest wykończone, a żeby dostać się na szczyt, nie wchodzi się po schodach, tylko wspina pod górę w betonowych wnętrznościach gigantycznego smoka. 
Świątynia robi wrażenie swoją alternatywnością

Wnętrze smoka
Obok znajduje się wielki żółw
Tak się złożyło, że świętowaliśmy urodziny Oli podczas pobytu w stolicy Tajlandii. Grafik był napięty od rana, żeby zrobić jak najwięcej ciekawych rzeczy w tym niezwykłym mieście. Rozpoczęliśmy od spaceru po parku Lumpini, czyli największego parku w Bangkoku, który jest jednocześnie domem kilkuset waranów, które uwielbiamy od czasu niespodziewanego spotkania na kajakach na Sri Lance. Co prawda tym razem spotkaliśmy ich tylko kilka, ale żywo zaciekawiło nas jak koegzystują z ptaszorami (nazywamy tak wrony od czasu, kiedy mieszkając w Warszawie co rano budziły nas swoim okropnym krakaniem) żyjącymi w parku. Udaliśmy się także do Muzeum Człowieka przy Oddziale Patologii. Muzeum było osobliwe – znajdowały się tam prawdzie eksponaty obrazujące różne stadia życia płodu, ciała ludzi z deformacjami i inne tego typu eksponaty. Krzyś był zniesmaczony, Oli się podobało. W końcu to jej urodziny, więc mogła wybrać muzeum inne niż muzeum historii, na które w każdym kraju naciska Krzysiu! 
Bardzo dziwny wybór muzeum. Ja bym wybrał takie w którym były by wykresy, liczby, daty ~ Krzysiek
Waran
Ptaszory, które nas codziennie budziły w Warszawie
Z okazji urodzin nie odmówiliśmy też sobie tajskiego masażu stóp oraz ulubionej potrawy Oli, czyli sushi. Dzień zakończyliśmy drinkami – planowaliśmy się zrelaksować na dachu z widokiem, ale jedyny, jaki znaleźliśmy w rozsądnych cenach (30 złotych za drinka) miał tragiczny widok, więc postawiliśmy na bar „na ziemi” z normalnymi cenami. Odwiedziliśmy też słynną ulicę Soi Cowboy, na której znajdują się setki neonów i barów ze striptizem. Zdecydowanie można było zauważyć, że to jedna z atrakcji, która najmocniej przyciąga europejskich samotnych turystów. Do klubów zapraszały dziewczyny w bikini, na co panowie chętnie przystawali. Widzieliśmy nawet jak na uroki pięknej tajki skusił się jeden szczurek, który także  zdecydował się wejść do jednego z klubów!


Odpoczynek na Koh Samet

Wreszcie, po pół roku podróży przyszedł czas na rajska plażę. Żeby nie było za prosto, łatwo i przyjemnie, to jedynie na dwa dni zamiast wcześniej planowanego tygodnia - musieliśmy skrócić odpoczynek ze względu na długość wizy.  


Koh Samet to jedna z bliższych wysp Bangkoku, więc zapełniona była turystami. A co za tym idzie i opłatami - za wejście na wyspę, za wejście do parku, na plażę. Do tego wszytko było znacznie droższe niż na lądzie. Główna plaża zatłoczona była jak plaża w Łebie w szczycie sezonu, jednak  wystarczyło oddalić się o kilometr, by cieszyć się względnym spokojem. Kolejne dwa kilometry i mieliśmy prawie prywatną plażę. Na przejście kolejnego kilometra nie starczyło nam już siły, choć spodziewamy się, że byłoby tam całkiem pusto. Zawsze nas to dziwi, że człowiek jest takim leniwym i stadnym zwierzęciem - widać to wszędzie. W każdym mieście w centrum są uliczki uwielbiane przez pieszych i takie, do których nikt nie zagląda, mimo że są do siebie równolegle. 

Po pierwszym dniu, w którym sprawdziliśmy wszystkie plaże, wiedzieliśmy, gdzie chcemy spędzić kolejny dzień. Najbardziej oddalona plaża, oprócz braku ludzi, zachęcała rafą kolorową. Nie była ona tak zachwycająca jak Sri Lankijska, jednak również bardzo przyjemnie było popluskać się oglądając rybki. Tajlandia jest pierwszym krajem, w którym mieliśmy wrażenie pływania w zupie – wydawało się, że w tej zatoce woda była cieplejsza od powietrza, co przy 37 stopniach jest niemałym wyczynem.  Nie dało się w niej ochłodzić, jednak wolimy to niż zamarzanie w Bałtyku ;). 


Ola myślała, za cała podróż tak będzie wyglądać!
Nasze dni plażowe byłby niezwykle przyjemne, tylko szkoda, że znów się niemiłosiernie spiekliśmy…


Może coś pożytecznego z tej podróży jednak będzie?

Ostatni przystanek w Tajlandii spędziliśmy nareszcie nie tylko na przyjemnościach. Postanowiliśmy przez tydzień pracować wolontaryjnie w schronisku i szpitalu dla zwierząt na tajskiej wsi po środku niczego. Decydując się na wolontariat długo rozmyślaliśmy, ponieważ wiele czytaliśmy o tym, jak często są to sposoby na biznes (80% dzieci w „sierocińcach” w Kambodży ma rodziny, ale wypożyczane są na dzień, by wolontariusze mogli „pomagać” i hojnie sypnąć groszem gdy się wzruszą), bądź praca wolontariusza bardziej przeszkadza, niż pomaga (jest to częsty przypadek nauki języka angielskiego. Najczęściej robi to osoba bez wykształcenia, rotacja nauczycieli jest ogromna, a każdy kładzie nacisk na coś innego. Dzieci przywiązują się do opiekunów, a oprócz tego zabiera się pracę lokalnym nauczycielom i uniemożliwia się kształtowanie kadry).






Hydroterapia
Oczywiście na etapie ustalania naszego pobytu usłyszeliśmy od osób ze schroniska, że nie ma szans na dojechanie tam autostopem i musimy wziąć taksówkę z dużego miasta oddalonego o 50 km. Zawsze, kiedy słyszymy, że stąd nikt nas nie zabierze albo że w tym kraju na pewno nikt nas nie podwiezie za darmo (słyszeliśmy to od ludzi w każdym kraju, w którym stopowaliśmy podczas naszej podróży), to uśmiechamy się pod nosem i stopujemy dalej. Zazwyczaj po minucie podjeżdża jakaś dobra dusza, która zabiera nas ze sobą, a niedowiarek osłupiały nie może uwierzyć w to, co się stało. Tak było i tym razem! Nie dość, że dojechaliśmy pod same drzwi schroniska autostopem, to całą trasę z nad oceanu do schroniska (600 km) zrobiliśmy w niecałe 1,5 dnia, a po drodze spaliśmy w pięknym motelu za pół darmo. 










Pierwszy dzień był dla nas odrobinę oszałamiający – nie było osoby, która zazwyczaj wprowadza wolontariuszy w działanie placówki, więc byliśmy odrobinę zagubieni. Jak się okazało, w schronisku panuje dość duża swoboda co do zajęć wolontariuszy, więc mogliśmy zajmować się takimi zwierzakami jakimi chcieliśmy i robić co chcemy – od głaskania i wyczesywania, po  karmienie świń, odwiedzanie kotów, wyprowadzanie psów z paraliżem kończyn na spacer na wózku, kończąc na hydroterapii i pomocy przy operacji. Oprócz standardowych obowiązków wolontariusza przyjechaliśmy tam głównie po to, by zrobić dobre zdjęcia dla schroniska, które będą mogli wykorzystać do promocji i pozyskiwania sponsorów. Wszystkich zwierząt, a mają ponad 650 psów, 40 kotów, 6 gęsi i 4 świnie, nie udało się uwiecznić mimo pracy po 10-12 godzin przez siedem dni, mimo to mamy wrażenie, że nasza praca może być dla schroniska i dalszego jego rozwoju bardzo ważna. Działając w social mediach co chwila obserwujemy jak ważne jest dobre zaprezentowanie się i „sprzedanie” wizualne tego, co się robi. Bardzo liczymy, że nasza praca przełoży się na dobrobyt tych wszystkich zwierząt w schronisku!


Wolontariat był też dla nas wyczekiwanym pobytem w jednym miejscu. Wynajmowaliśmy spory dom na terenie schroniska za cenę niższą, niż zwyczajowy azjatycki nocleg (tj. bardzo tanio), a warunki były o wiele lepsze, niż doświadczane przez nas zazwyczaj, a nawet znacznie lepsze niż te, które mieliśmy mieszkając w Polsce. Mieliśmy przede wszystkim kuchnie, w której codziennie gotowaliśmy sobie różne przysmaki – zarówno kuchni polskiej, jak i tajskiej. Zaczęliśmy od klasycznie polskich ziemniaków z mizerią i sadzonym jajkiem, przeszliśmy przez tradycyjne spaghetti z pomidorami z przepisu słynnych blogerów Ola & Krzyś , a skończyliśmy na przepysznym tajskim zielonym curry.
W komplecie z domkiem były także psiaki-słodziaki, czyli dwa pudle uzupełniające się pod każdym względem – koloru, charakteru, odwagi, chęci do zabawy i spania. Krzyś na początku walczył o to, by nie wchodziły do domu (kiedyś mieszkały w tym domu ze swoimi właścicielami), jednak już drugiego dnia przegrał z ich żywiołowym biegiem do środka przy każdym otwarciu drzwi. Ostatniego dnia pozwolił nawet, by spały w naszej sypialni. 
Cóż można poradzić – byłem przegłosowany – one miały trzy głosy, a ja tylko jeden. Przynajmniej nie wchodziły do łóżka! ~ Krzysiek
Psiaki słodziaki!
Codziennie, dzięki innej wolontariuszce - Petrze, mieliśmy zapewnioną poranną jogę
Dwa razy zrobiliśmy również pool party!
Ze spokojną lokalizacją po środku niczego przychodziły nie tylko zalety – doświadczyliśmy pierwszego deszczu w sezonie, a co tym idzie, pojawienia się termitów. Jak tylko zapadł zmrok, lgnęły do światła przechodząc przez nieszczelne okna i moskitiery. Były ich tysiące -  prawdziwa plaga, która trwała przez kolejne trzy dni. Nieważne jak staraliśmy się zakleić okna taśmą, one zawsze znalazły jakieś przejście. Jeden z psiaków pomagał nam walczyć z biblijną plagą, lecz nawet z pomocą zwierząt musieliśmy się poddać. Oznaczało to sprzątanie kilka razy dziennie, bo skrzydła, które zrzucały, były tak lekkie, że przywiewało je w ciągu doby. Warto zauważyć ze ilość owadów dramatycznie się zmniejszyła w ciągu ostatnich lat. Między 1982 a 2017 rokiem, łączna masa owadów spadła aż o 80% w niemieckich parkach narodowych [2]. Zważywszy na to jak sprawy ekologii są ważne w Niemczech, możemy jedynie przepuszczać, jak sprawy mają się w innych zakątkach świata. Podobne spadki odnotowywane są na całym świecie. Oznacza to, że podobna plaga sto lat wcześniej była znacznie większa - pod tym względem byliśmy uradowani, jednak jest to łyżka miodu w beczce dziegciu – dla środowiska jest to bowiem ogromna strata.
Było ich tysiące, wchodziły każdymi szparami, więc co się dało, zakleiliśmy taśmą.



Pobyt w schronisku był dla nas bardzo męczący – codziennie pracowaliśmy powyżej 8 godzin, jednak równocześnie bardzo oczyszczający i dający poczucie robienia czegoś potrzebnego. Dodatkowo, niezwykle przyjemnym było móc wyprowadzać niewidome i niepełnosprawne psy na spacer, by mogły się przejść chociaż przez kilkanaście minut dziennie, a także bawić się z dwumiesięcznymi szczeniakami w kojcu.




Tak naprawdę to są te chwile, dla których warto było wyjechać – chwile, kiedy pomagamy. 


Tajlandia w pigułce, czyli nasze rekomendacje doświadczeń, miejsc, kuchni:


Co zjeść lub spróbować:

Kuchnia tajska jest bardzo smaczna, jednak głównie oparta jest na ryżu i makaronie ryżowym. Jest jednak na tyle różnorodna, że się szybko nie nudzi.

  • Pad Thai – smażony ryżowy makaron z dodatkiem jajka, warzyw i tofu. Klasyczna tajska potrawa, choć historią sięga niepamiętnych czasów II wojny światowej. Z powodu braku ryżu, który był głównym składnikiem tajskiej diety, rząd promował dania oparte na makaronie.
    Na marginesie, w Polsce do XV wieku nie znano ziemniaków i pomidorów (które przywieziono z Ameryki), włoszczyzny (którą sprowadziła królowa Bona), a mięso jadano odświętnie –  jak więc wyglądały tradycyjne niedzielne obiadki? 

  • Mango (with) Sticky Rice – jest to po prostu mango z kleistym ryżem (inna odmiana ryżu, która po ugotowaniu jest kleista), polane mleczkiem kokosowym – PYCHA!
  • Green Curry – ulubione danie Krzysia. Ostra i aromatyczna potrawka z warzyw z dużą ilością rzadkiego sosu, tak, że aż przypomina zupę. Często podawana z ryżem.
  • Red Curry – bardzo podobne do zielonego curry, jednak podstawą są czerwone, a nie zielone papryczki.

  • Khao Soi – Typowe danie z północnej Tajlandii, Mjanmy i Laosu. Zupa ze smażonym makaronem i warzywami – nie przypadła nam do gustu. 

  • Spring rolls - warzywa zawinięte w papier ryżowy, zazwyczaj z dodatkiem tofu, paluszka krabowego, kurczaka lub krewetki.



Co zrobić i zobaczyć:
  • Masaż – gdzie indziej na tajski masaż jak nie w Tajlandii?
  • Muai Thai – jeżeli jesteś fanem sportowej przemocy, to na pewno spodoba Ci się to widowisko. Tradycyjna sztuka walki Tajlandii. 
  • Soi Cowboy – dzielnica neonów i przybytków ze striptizem – bardziej jako ciekawostka. Do środka nie wchodziliśmy, ale można usiąść przy stolikach na ulicy z zaskakująco tanim piwem i obserwując toczące się życie nocne i przekrój osób wchodzących do środka niesławnych lokali. 
  • Zostań wolontariuszem Saved Souls Foundation
  • Sukkhotai - czyli piękne świątynie po środku Tajlandii.

Garść statystyk:
  • O kraju:
    • Mieszkańców (w tym w stolicy): 69mln (8,3mln / 12%) [A][B]
    • PKB per Capita PPP (ile % Polski aktualnie / kiedy było takie w Polsce): 17,9k$ (60% / 2008)[3]
    • Średnia pensja: 14 000 THB (1 686 PLN)[4]
    • Rekord w swojej kategorii: 5 wiader wody wylanej na nas w ciągu minuty
  • O naszej podróży:
    • Ilość stopów / ilość kilometrów nimi przejechana:  18 / 1000
    • Ilość nocy w namiocie/będąc zaproszonym/w hostelu / w transporcie: 0 / 9 / 18 / 1

[A] https://www.google.com/search?q=Thailand+population 
[B] https://www.google.com/search? q=Bankok+population 
[C] https://data.worldbank.org/indicator/NY.GDP.PCAP.PP.CD?locations=PL-TH
[D] https://tradingeconomics.com/thailand/wages

[1] „Czas turystycznej apokalipsy. Co zrobić żeby podróżowanie nie zamieniło się w koszmar?”, autor Bartek Szaro, https://paragonzpodrozy.pl/18486/czas-turystycznej-apokalipsy-co-zrobic-zeby-podrozowanie-nie-zamienilo-sie-w-koszmar/
Dane pochodzą z zajawki tekstu: www.facebook.com/paragonzpodrozy/posts/2599483400080804

[2] „Owadzi armagedon już nadszedł”, autor Brooke Javis, przełożył Krzysztof Cieślik. Tekst ukazał się w miesięcnziku „Pismo” drugie wydanie w 2019 roku

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawy opis wrażeń z Tajlandii. Nasze wrażenia z wizyty w Bankoku trochę inne, ale co do jedzenia przyznaje wam 100% racji- pyszne.
    Mama Lidka

    OdpowiedzUsuń